top of page

ZAPISY

Przed rozpoczęciem zapisów była prowadzona akcja informacyjna w formie plakatów rozwieszanych w akademikach (wtedy nie było jeszcze Internetu).

 

W sam dzień zapisów, wystawiony był stolik, przy DS Rzepicha i tam formowała się kolejka chętnych. Liczba miejsc była ograniczona, a liczbę chętnych z kolei „ograniczała” letnia sesja egzaminacyjna, bo przecież spływ przez wiele lat kolidował z sesją. Nie da się ukryć, że klubowicze mogli łatwiej się zapisać... patrz tutaj

Do malowania planktów brało się osoby aspirujące do wejścia do klubu. W końcu lat 70-tych, wpisowe wynosiło 100 zł (taka stówka ze smutnym Waryńskim). Wtedy w spływie mogło wziąć udział więcej niż 100 osób.

L&R

Na podstronie "DOKUMENTY" są do wglądu podania o przyjęcie na spływ z innych środowisk  oraz listy uczestników i listy rezerwowych.

Zapisy

ŻEBY BYĆ NA OBRZE TRZEBA NA NIĄ DOJECHAĆ!

Teraz prawie wszyscy przyjeżdżają na spływ samochodami, samochodami z przyczepą, czasem kamperami. Ale dawniej... 

 

Lata 70 i 80

Kadra (a w każdym razie jej spora część) wyruszała zawsze wcześniej pokonując trasę na spływ na pace ZIŁA (razem ze sprzętem).

ZIŁ był samochodem wielofunkcyjnym bo oprócz tego, że służył do transportu, a w trakcie spływu przewoził cały dobytek spływowiczów z biwaku na biwak, to i na biwaku bywał: biurem, muszlą koncertową, sklepem*, areną występów, noclegownią...


Zwykli uczestnicy w dawnych czasach mogli liczyć tylko na PKP lub autostop. Żeby mieć gwarancję dotarcia na czas, jechało się zwykle tak:

  • nocny pociąg pospieszny w kierunku Poznania, wysiadka w Lesznie w środku nocy i oczekiwanie na następny etap;

  • pociąg osobowy relacji Leszno -Wolsztyn;

  • PKS lub autostop do Kopanicy (kierunek Kargowa).

A czasami (gdy do kajaka wsiadało się w Zbąszyniu) było trochę inaczej:

  • pociągiem do Poznania;

  • a potem pociągiem do Zbąszynka.

 

Na Obrę trzeba było dojechać i trzeba było z niej wrócić, a kiedy kończyła się dekada Gierka, mało kto miał samochód, więc powrót z Obry bywał przygodą samą w sobie.

Kadra- wracała na Zile

A reszta?

Część osób wracała tak:

  • PKS  lub PKP z Międzyrzecza (lub Skwierzyny) do Poznania;

  • dalej PKP do Gliwic.

Inni wybierali autostop (Międzyrzecz - Zielona Góra – Legnica – Wrocław -Opole -Gliwice).

I to dopiero była przygoda, bo chętnych było dużo (co prawda autostop jako forma podróżowania jeszcze był żywy, ale te plecaki, te twarze nieogolone, te głowy zmierzwione i zapach dymu... cóż, odstraszały kierowców).

Najczęściej  można się było załapać na ciężarówkę (Jelcz, Skoda, Star), na pakę lub do kabiny. Dziewczyny miały większe szanse na miejsce w kabinie, pozostali na pace wdychali opary benzyny (wtedy 92 lub 95 oktanów).

Ale za to po powrocie do Gliwic była „giełda” i wymienialiśmy się informacjami, komu, jak i kiedy udało się wrócić do akademika.

Pamiętam, że któregoś roku udało mi się zatrzymać autobus, który wracał znad morza, dokąd zawiózł dzieci na kolonie i przekonać kierowcę, żeby zawrócił pod dworzec PKP w Skwierzynie i zabrał stamtąd naszych ludzi, którzy mieli jeszcze przed sobą dużo czekania na pociąg. Kierowca dał się przekonać i nie żałował; dawno już nie było tak wesoło i śpiewnie, no i wszyscy dotarli szybko i sprawnie do domu. No, może nie był to klasyczny autostop, bo zrobiliśmy zrzutkę, żeby kierowcy zostały nie tylko wspomnienia.

 

Lata 80, 90 do dziś

Gdy nastał czas wielkich przemian, na początku lat 80-tych, spływ w zasadzie przestał być studencki. Zmalała frekwencja, skończyła się kooperacja z Almaturem, ZIŁ przestał być potrzebny i musiała wystarczyć przyczepka N-410 z Niewiadowa, kupiona z książeczki G dla górników. No i w miarę przybywania aut, zmieniła się cała logistyka transportu bo właśnie samochody osobowe zaczęły służyć do przewożenia ludzi i sprzętu.

Kiedy po raz pierwszy na biwaku pojawiło się mondeo Okapiego, szczęki nam opadały. Ale i wśród rodzimych aut zmiany były widoczne: pomału znikały syrenki, trabanty i maluchy, a pojawiły dobre się samochody różnych marek .

Można powiedzieć, że transformacja ustrojowa odbiła się na zmianie trendów transportowych na Obrze.

 L&R

* ZIŁ BYŁ SKLEPEM- 

Oczywiście żeby jeść trzeba mieć co jeść - Zaopatrzenie na szlaku

Można było zamawiać różne produkty, które ktoś z kadry kupował w tzw. międzyczasie, kiedy inni płynęli. Trzeba pamiętać, że wtedy kupowanie to było  „zdobywanie” a przy powszechnym deficycie wszystkiego, nie zawsze zamówienia mogły być zrealizowane. Najskuteczniej można było „zdobyć” truskawki, może jeszcze pieczywo a pozostałe produkty lepiej było mieć ze sobą niż liczyć na zakup po drodze.

Trudno to sobie wyobrazić ale piwo było kiedyś towarem mocno deficytowym. Jedynym dostępnym w miarę gatunkiem piwa było drożdżowe piwo Grodziskie”, o wyjątkowo szpetnym smaku i wyglądzie. Zdarzały się wybuchy i z całego piwa zostawała tylko odrobina piany.

Kiedy spływ docierał do jakiegoś miasteczka lub wioski, wprawiał personel sklepowy w popłoch, bo przecież nikt nie spodziewał się przybycia nieplanowanych klientów. Najczęściej, szczególnie we wioskach, sklep był po prostu  zamykany na amen i w ten sposób rozwiązywano problem.

Odrębnym tematem było zdobywanie koszul w sklepie firmowym ROMEO w Zbąszyniu. Na odcinku z biwaku do miasta odbywały się swoiste regaty, w których zdobywcy czołowych lokat mieli większy wybór koszul. Towar to były tzw. odrzuty z eksportu więc miały dobry fason i były dobrej jakości. Wielu z nas może je rozpoznać na starych zdjęciach. Kedyś na biwaku na Perzynach pojawiła się ekipa z ROMEO z ofertą koszul; to był zwiastun nadchodzących przemian rynkowych.

L&R

Transport

ZAKUPY
zakupy na Obrze były wciągające jak polowanie (zobaczcie wpisy na blogu i koniecznie wpisy obok zdjęć w galeriach), czasem jak polowanie z nagonką, bo Komandor zwracał się z prośbą do np. "ZPO Romeo Zbąszyń" i pracownicy organizowali kiermasze na biwaku.


Klucha o koszulach: 

Najlepsze było z tymi koszulami to, że kto wpadł do sklepu to ani nie oglądał, ani nie mierzył , ani o numer nie pytał, tylko łapał to, co mu wpadło w ręce i płacił.

A potem  wieczorem przy ognisku było:

-Mam 44 a potrzebuję 42!

-Wymienię 41 na 43!

I tak wszystkie koszule trafiały w końcu do właściwych osób.


Maśka Koszule ze Zbąszynia-absolutny hit jak na tamte czasy, u nas niedostępne, bo w większości wysyłane na export. W jednym roku Bronka z Michą pojechały bezpośrednio do zakładu i dostały kilkanaście koszul -potem były rozdawane jako nagrody w różnych konkursach. W następnych latach już indywidualnie odwiedzaliśmy będąc w Zbąszyniu sklep firmowy i robiliśmy zakupy. Ja zawsze kupowałam kilka sztuk dla ojca i brata. Pamiętam szczególnie wełnianą koszulę w kratę oraz lniane w paski z ciekawym wykończeniem. Ostatnią z nich wyrzuciłam dopiero niedawno....

Potem ,chyba po 1983 roku ktoś z ze sklepu przyjeżdżał na biwak i można było dokonywać zakupów na miejscu.

Zakupy

TRASA I TERMINY 

(Zachęcam do zerknięcia w dokumenty )

1.Kopanica – Jezioro Zbąszyńskie : kanałem Obry a potem przez jeziora: Kopanickie, Chobienickie, Grójeckie, Zbąszyńskie; biwak nad jeziorem, (Perzyny, kiedyś też przy LOK)

2. Zbąszyń -Rybojady (później Konin, potem znów Rybojady): rzeką Obrą, po drodze Trzciel; biwak przy ośrodku kempingowym, potem przy leśniczówce

3. Rybojady (później Konin, potem znów Rybojady)-Obrzyce: rzeką, pięknie meandrującą z ewentualnym odwiedzeniem Jeziora Żółwin; biwak przy osiedlu koło szpitala psychiatrycznego

4. Obrzyce - Jezioro Bledzewskie (lub Jezioro Chycina), rzeką, ze słynnym jazem w Gorzycy; biwak kiedyś po prawej stronie jeziora, naprzeciw wyspy, potem na lewym brzegu (dość stromym), a potem już na stale biwaki na Chycinie

5.Chycina -Stary Dworek, rzeką (niektórzy, przez roztargnienie zaliczali starorzecze).

 

W 1975 roku odbyła się próba dopłynięcia Obrą aż do Skwierzyny, do ujścia Obry do Warty. Ten eksperyment nie był zbyt udany, ponieważ z powodu dużej liczby przeszkód, wiele kajaków „sklejkowych” zostało uszkodzonych. W 2021 r. kilka osad powtórzyło ten wyczyn na lepszym sprzęcie, no i udało się. To dobrze rokuje na przyszłe lat....

Terminy spływu były dobierane tak, aby odbył się przed rozpoczęciem wakacyjnego sezonu czyli ostatni tydzień roku szkolnego. 

L&R

CHRZEST

Chrzest to ceremonia związana z przyjęciem kogoś do jakiejś istniejącej społeczności. Na swoim pierwszym pobycie na Obrze wszyscy nowi spływowicze byli chrzczeni, choć bywała to impreza trudna do przejścia ;-)

 

CHRZEST MAŁY I DUŻY

(Na podstawie opowieści Kluchy spisała   bk)

Biwakowaliśmy  wtedy w miejscu, gdzie brzeg był było totalnie zabagniony. No i wymyśliliśmy chrzest wielki i mały-a rodzaj chrztu jaki wybrał uczestnik przekładał się na punkty, jakie mógł dostać, Mieliśmy z sobą beczki i jedna została napełniona błotem- do chrztu dużego, a druga wodą- do małego.

Wszyscy wybierali chrzest mały i byli zalewani wodą, ale jeden chłopak – nie pamiętam kto- powiedział „musze wysunąć się na prowadzenie i być najlepszy” i wybrał chrzest wielki. I tak cała beczka błota spłynęła po nim od głowy w dół ku wielkiej uciesze widzów.

Ale trzeba powiedzieć, że się znalazł, bo jak już był cały w błocie to podskoczył do nas- czyli komisji: Kawa, ja, Jacek Piotrowski- i z okrzykiem „Jak ja Wam dziękuję za ten chrzest!” i zgniatał nas w błotnistym uścisku.

Chrzest

ODPRAWY
 

Porządek dnia na spływie, stan z lat 70-tych

Każdy dzień zaczynał się od głośnej pobudki z biciem w metalowe menażki (i gary) i hasłem „Dzień dobry, dzień dobry, zaczął się pierwszy, drugi itd., dzień Obry”. Po pobudce, porannej gimnastyce i śniadaniu 

wszyscy zbierali się w czworoboku lub czymś podobnym, z wiosłem w ręku, i po zaśpiewaniu hymnu obrowego wysłuchiwali ogłoszeń na dany dzień.

Ogłoszenia zawierały:

  • informacje o trasie i atrakcjach na niej;

  • znakach specjalnych, rozmieszczanych na szlaku przez załogę białej latarni (służących jako wskazówki do różnego rodzaju konkursów przeprowadzanych na kolejnym biwaku);

  • informację, kto jest na szlaku w roli białej i czerwonej latarni*;

  • informację o planie zajęć na kolejnym biwaku.

  

Po apelu, śniadaniu i spakowaniu, sprzęt biwakowy ładowany był do ZIŁ-a, a załogi wyruszały na trasę.

Po dotarciu na metę, każdy zbierał swój plecak i inne ruchomości, zakupy zrobione przez kadrę, rozbijał namiot, żywił się i potem już tylko mógł uczestniczyć w wydarzeniach sportowo - kulturalno - rozrywkowych, których nie brakowało.

Zwykle na ostatnim biwaku były ogniska, od wieczora do rana, do ostatniego uczestnika!

L&R

A PEWNEGO RAZU

Pierwszego dnia niektórzy byli zmęczeni i niedospani po trudach podróży i pechowo jedna z par (chyba Wojaczki) ocknęła się z drzemki i na odprawie wysłuchała tylko informacji dotyczących kolejnego dnia. . Zbadali trasę na mapie, stwierdzili, że to spory kawał i pognali w dal.

Wieczorem okazało się, że ktoś nie odebrał z  ZIŁA namiotu i że zostały dwa plecaki. Zaginiona para została zidentyfikowana, ale słuch po nich zaginął. Komandor rozpoczął trwające do rana poszukiwania, ale bez efektu…

Ku zdumieniu, ale i oczywiście uldze wszystkich, bladym świtem z lasu wyłoniły się zguby i w kostiumach kąpielowych doczłapały do obozowiska.

CO SIĘ STAŁO???

Okazało się, że przepłynęli dwa odcinki. Przenocowali ich i nakarmili wypalacze drewna obozujący w lesie.

Od tego czasu komandor przestał opowiadać z wyprzedzeniem co się będzie działo.

bk

Codziennie ogłaszano na apelu, która załoga stanowi „białą” latarnię a która „czerwoną”.

Białej latarni należało nie wyprzedzać, a czerwonej nie dać się wyprzedzić.

 

Wyprzedzenie białej latarni groziło tym, że można było nie trafić na kolejny biwak, co się zdarzało. 

Z kolei pozostanie za czerwoną latarnią groziło pozostaniem poza możliwością skorzystania z pomocy w razie uszkodzenia kajaka (i gdy serek topiony mógł już nie wystarczyć).

L&R

Odprawy
Regaty

REGATY KONKURSY
Regaty, konkursy, zawody, zagadki- wszystko to służyło szlachetnej rywalizacji  i świetnej zabawie

Na podstawie opowieści Kluchy -spisała bk

Na Obrach można było zdobywać punkty, albo „obry”- czyli walutę obrową różną w różnych latach i potem za te „obry” można było kupować nagrody. Dlatego od początku do końca spływu trwała walka, żeby zająć pierwsze, drugie, czy trzecie miejsce, bo nagrody były naprawdę fajne (śpiwory, plecaki, piłki, sprzęt sportowy).

Pamiętam taką Obrę, że „zawodnicy” szli równo w klasyfikacji. Różnice w punktacji były bardzo małe  no i na finał wymyśliliśmy wyścigi na czas. Na Bledzewie (chyba) były dwa pomosty i trzeba było (wszystko na czas) wskoczyć do wody przepłynąć do drugiego pomostu, pokazać kąpielówki wyskoczyć na pomost i dobiec do mety.

Zawodnicy płynęli szamotali się pod wodą zdejmując majtki, potem się szamotali ubierając je, wreszcie wyskakiwali na pomost i biegli do mety.

No ale był taki facet z Bielska, zajmował drugie miejsce w punktacji. Wystartował jako trzeci, albo czwarty i wpadł na pomysł. Przepłynął, zdjął kąpielówki i wyrzucił je do lasu i goły jak go Bozia stworzyła pobiegł do lasu.

No i się zaczęło.

Zawodnicy poszli w jego ślady, a wszystkie kibicujące dziewczyny przeniosły się na drugi pomost i dopingowały biegnących golasów.

Ktoś też miał ubrane dwie pary majtek i wybiegł z wody w drugich…

Wymyśliliśmy też raz z Krzysiem, jak skłonić ludzi żeby obserwowali przyrodę (drzewa, krzaki, ptaki, zabytki) a nie tylko machali wiosłami. No i powiedzieliśmy , że na brzegach będą porozwieszane premie i że za zebrane premie będą punkty. Ja wieszałem na jednym brzegu, Krzysiek na drugim. Ludzie wiedzieli, że kto zbierze ich więcej- zdobędzie więcej punktów.

No i wieczorem przy ognisku pytamy:

-Kto ile premii zebrał?

Cisza.

No może ktoś jednak ma coś?

Cisza, nikt nic nie znalazł.

Na odprawie kadry próbujemy wyjaśnić sprawę. Ostatni, który płynął mówi, że żadnych premii nie było, więc musiały zostać zebrane.

I wtedy podnosi się Zenek (członek kadry, który płynął tuż za wieszającymi) i mówi:

-TO JA, ja zebrałem wszystkie …

A to z relacji Masi:

Regaty budziły zawsze spore emocje. Szczególnie wśród panów duch rywalizacji był bardzo silny.

Były zawody w pływaniu wpław, kajakiem, chyba jakiś slalom. Dopingowali głośno wszyscy.

Sędziowie mieli czasami trudne zadanie.. Pamiętam zaciętą rywalizację pomiędzy Jaśkiem Bernackim, Markiem Kobyleckim oraz Zbyszkiem Radomskim. Zmieniali się miejsca w kolejnych latach.

Epizod z regat wioślarskich na jeziorze Bledzewskim

Brałam udział w regatach osad mieszanych na dystansie „do bojki i z powrotem”.

Dostąpiłam wyjątkowego zaszczytu płynąc razem z Kluchą, który chyba mylnie ocenił, że młode (wówczas - ha, ha , ha)  studentki mają trochę pary w rękach.

Ruszyliśmy i uroczo, i ochoczo …, do bojki płynęliśmy dzielnie niemal w czołówce.  Niestety po nawrocie, na początku długiego finiszu, mówiąc językiem współczesnych sportowców „odcięło mi prąd” i nie byłam w stanie nawet podnieść wiosła. Dopłynęliśmy bohatersko do mety tylko dzięki Krzysiowi… Kapitanie, przepraszam …      

Basia Salamon Popczyk   

STRZELANIE Z ŁUKU

Dokładnie nie pamiętam, który to był biwak, prawdopodobnie Obrzyce, ten z „suchym basenem”…

Po przepłynięciu kolejnego odcinka Obry, rozbiciu namiotów i przekąszeniu małego „co nieco” nadszedł czas na popołudniowe i wieczorne zajęcia. Wśród bogatego programu, który przygotowała wspaniała kadra pod kierownictwem Krzysia Kawy na czas na stałym lądzie, były rozliczne zawody sportowe, w tym rzucanie do celu „czym się da”. Do przygotowanej tarczy należało trafić strzałą, włócznią, oszczepem, dzidą…. Wybór i przygotowanie rzutki należały do inwencji zawodników.

Przed turniejem wielu młodych uczestników spływu krzątało się wokół namiotów szykując swój sportowy sprzęt, a Jasiu Bernacki wymknął się w tym czasie do pobliskiego lasu z siekierką…. Pojawił się ponownie na minutę przed rozpoczęciem zawodów, ciągnąc za sobą prościuteńką sosenkę o długości niemal 5m,  z mistrzowsko wyciosanym grotem oraz resztką gałęzi z korony drzewka, stanowiących pióro tej „mini rzutki”. W czasie turnieju, jako jeden z wielu, po stosownej komendzie oddał swój rzut w stronę tarczy. Nie pamiętam, czy był to najbardziej precyzyjny rzut, ale na pewno brawa dla Jasia były największe.

Basia Salamon Popczyk

POMOST

OBRA DYPLOMACI

OBRA PIRACI

Dyplomaci Piraci

XIX OBRA ENERGETYCZNA 1979 rok 

Był taki wieczór, podczas którego sławy Politechniki Śląskiej  (Docent Mercik, Kornel, Wojtek Kowalski- nie Politechnika, Długi, Klucha) wygłaszały przygotowane specjalnie na tę okazję referaty.

Długi miał „referat” o małpie.

I… Celem oszczędzania energii małpa zamiast wisieć na dwóch rękach wisi na jednej.

A prezentacja wyglądała tak:  Długi wisiał na gałęzi na jednej ręce (oszczędzając energię), a zyski pozwalały mu drugą ręką drapać się pod pachą!

 

Docent Mercik miał coś z materacami: ruchy materaców w polu magnetyczny, które towarzyszyły miłosnym karesom pozwalały wytwarzać prąd.

-sympozjum paranaukowe n.t. źródeł bioenergii (i nie chodziło o wiatraki ani biomasę ale energię wytwarzaną w parach).

 bk

Obra energetyczna
Kultura

WYDARZENIA KULTURALNE

W programie spływu zawsze były przewidziane wydarzenia kulturalne. W wersji minimum było to wspólne śpiewanie przy ognisku.

A poza tym:

-koncerty muzyki poważnej odtwarzanej z magnetofonu na Rybojadach

-organowy koncert Jasia Spałka w Rokitnie

-wspomniane już zwiedzanie miast „po drodze”  

-występ zespołu dudziarzy na biwaku w Perzynach

-pokazy filmów kręconych przez Okapiego

zespół: ORKIESTRA NA ZILE ZAGRA ZA CHWILĘ

L&R

(Na podstawie opowieści Kluchy spisała bk)

 

ZIELNIK I WIECZÓR MUZYKI POWAŻNEJ

Chyba na Lutolu było takie miejsce z przeszklona altaną. Umówiliśmy się, że tam urządzimy „obrowy zielnik”. Ludzie zbierali po drodze wszystkie rośliny wodne i ziemno-wodne. Potem zostały one pięknie wyeksponowane i opisane,  a zwiedzającym towarzyszyły odtwarzane z magnetofonu, śpiewy ptaków.

 

Był też wieczór muzyki poważnej. Wieczorem, w świetle gwiazd kajaki wypłynęły na jezioro. Ludzie leżeli wygodnie, a z magnetofonu płynęła muzyka Hendla. Wrażenie było niezapomniane, szczególnie, że w pewnej chwili jezioro jakby ożyło i ryby zaczęły pluskać i wyskakiwać z wody- może im się spodobało.

(A tak pamięta to Maśka;)

Co do orkiestry na wodzie po pamiętam pierwszy koncert jaki zorganizowaliśmy. Była to "Muzyka na wodzie "Haendla puszczona z kajaka na jeziorze. Ludzie siedzieli na brzegu i pomoście ozdobionym lampionami. Wrażenie było niesamowite.....Teraz by nas ekolodzy pogonili!

Zielnik staraliśmy się przygotowywać razem z uczestnikami. To oni, (przynajmniej jednego roku), zbierali rośliny, które później pokazywaliśmy opisane na pomoście. Były też związane z nim konkursy. Od strony merytorycznej pomagała Czesia Pawlikowska (biolog z wykształcenia).

A to wspomnienie o obchodach nocy świętojańskiej

Nieco później, gdy już zmierzch otulił pole biwakowe i niezapomniany „suchy basen”, nastąpił pokaz sobótkowych wianków. Pomysł kadry był taki, aby tego wieczoru wianki były prezentowane na głowach naszych kapitanów. Wszyscy panowie wyglądali wspaniale. Kapitan mojej osady (płynęłam wówczas z Kaziem Danielem) pojawił się w pokaźnym wieńcu zdobionym liśćmi dębu i jarzębiny, co przy jego bujnej brodzie dało rewelacyjny efekt – żywy symbol siły, mądrości i … powodzenia.

I wreszcie wieczór, oczekiwane przez wszystkich ognisko …, tym razem niemal nad samym brzegiem rzeki. Gitarowy repertuar wieczoru był wyjątkowo spokojny, liryczny, może w tle brzmiała także inna delikatna muzyka…, ciemne o tej porze niebo i głęboka toń Obry, wszystko tworzyło wyjątkowy, magiczny nastrój.             

Gdy siedzieliśmy zapatrzeni w światło ogniska na rzece pojawiła się niespotykana, szarobłękitnozielona poświata. Rzeka jak zawsze leniwie toczyła swoje wody, ale z każdą chwilą… intrygująca poświata, tajemniczo lśniąca mgła (?) była bliżej i bliżej. Wraz z kolejnym pluskiem wody zauważyliśmy na rzece oplecioną sitowiem …   tratwę, kajak, prastare czółno (?) zmierzające w kierunku brzegu i ogniska aktowskiej braci. Pokład płynącej łodzi zdobiła zwiewna postać: bogini Obry, Świtezianki przeniesionej w cudowny sposób na nasze spotkanie (?), postać niezwykłej urody… otulona mgłą, zapachem rzeki, niosąca niespotykany czar, spokój i zadumę…     Gdy bezszelestnie wysiadła na brzeg i zbliżyła się do ogniska okazało się, że to nasza wspaniała Masia. Zachwytom nie było końca, a czarowny nastrój magicznej nocy czerwcowej został z nami na długo…

Jeszcze słów kilka o biwakach nad Jeziorem Bledzewskim.

W latach siedemdziesiątych termin spływu kajakowego na Obrze był nierozerwalnie złączony z czasem Nocy Świętojańskiej, a co za tym idzie z imieninami Jana celebrowanymi 24. Czerwca.

Tradycją było świętowanie imienin Jasia Bernackiego w sposób niezwykle atrakcyjny i wyrafinowany. Otóż w Noc Świętojańską, już w pierwszej sekundzie po północy wszyscy pragnęli złożyć solenizantowi gorące życzenia. Zbiorowe składanie serdeczności zawsze kończyło się wrzuceniem Jasia do wody, najlepiej w kompletnym ubraniu. Na jednym z biwaków nad Jeziorem Bledzewskim, Jasiu chcąc uniknąć mało sympatycznej (w jego opinii) kąpieli w środku nocy, ukrył skrzętnie swój namiot na ternie rozległego obozowiska i już wczesnym wieczorem zaszył się w cieplutkim śpiworze z nadzieją, że spokojnie dośpi do świtu. Oczywiście gdy tylko minęła północ wszyscy zapragnęli świętować imieniny i osobiście wyściskać Jasia. Solenizanta jednak nie było… Dopiero po dłuższych poszukiwaniach, chyba Norbert wytropił jego legowisko i cóż…. , przyniósł Jasia w śpiworze, a po radosnym odśpiewaniu 100 lat nieco zaspany solenizant znalazł się w chłodnej toni jeziora.  

Jezioro Bledzewskie to także parada pięknie udekorowanych kajaków. Całe popołudnie każda załoga ozdabiała swoją jednostkę pływającą. Kajaki zostały przystrojone sitowiem, tatarakiem, kwiatami, może nawet kwiatem paproci ? Ja i mój kapitan (płynęłam z Jasiem Bernackim) postanowiliśmy ożywić nasz piękny granatowy składak. Dziób kajaku nabrał szczególnej energii gdy przykleiliśmy piękne, duże oczy o cudownie długich, uwodzicielskich rzęsach. Potem mała korekta dziobu – rybich ust i ogona, i nasza rybka Oberek była gotowa do parady. W obawie, aby dynamiczna rybka nie odpłynęła zbyt daleko, Jasiu oplótł ją sportową siatką z boiska i w ten prosty sposób nasz Oberek złowiony w rybackie sieci został prawdziwą „złotą rybką”.   

Basia Salamon Popczyk

ZWIEDZANIE

Zwiedzanie jest niewątpliwie również elementem kultury, a tego było na Obrze bardzo dużo. 

Z reguły każda atrakcja turystyczna na szlaku lub w jego okolicy była zaliczana. Należały do niej miasta Zbąszyń i Międzyrzecz, Bledzew,  elektrownia na Bledzewie, seminarium w Paradyżu, sanktuarium w Rokitnie, Stary Dworek, Gorzyca, Goruńsko, Kursko, Lubniewice, elementy Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego (wysadzony bunkier nad jeziorem Kursko, szykana na drodze wokół jeziora Chycina, Stary Dworek -zwodzony most obrotowy, podziemne fortyfikacje w Nietoperku).

W Obrach z lat 70 i wczesnych 80 przed wyruszeniem na trasę załogi dostawały informatory, w których oprócz mapek i porad jak płynąć były również wymienione atrakcje, które warto zobaczyć na szlaku.

L&R

OBROWE UCZTY
Od zarania dziejów ludzie świętując gromadzili się i wspólnie ucztowali, przy śpiewach, tańcach, opowieściach. Zawsze dbano, aby przygotowane na te okazje potrawy były wyjątkowej jakości i aby wzbudzały zachwyt ucztujących.

 

Na wczesnych Obrach kuchnią zajmowały się dziewczyny z kadry, najczęściej pod kierownictwem Bronki, ale z czasem wszystko się zmieniło, bo i Obry trochę zmieniły swój charakter i przestały być studenckie. Krzysiek był osobą, dla której ucztowanie było niezwykle ważną i przyjemną częścią życia (i to zarówno w domu jak i na wszystkich grupowych wyjazdach), więc zawsze dbał, aby jego wykwintne posiłki zadowalały nawet najdelikatniejsze podniebienia biesiadników.

I tak przeszły do legendy przygotowywane w plenerze (najpierw na ognisku, a potem na kuchenkach gazowych): kaczki w ananasach, kluski i rolady, czerwona kapusta na winie, bogracze, rosoły, pieczenie, jarzynowe zup, szparagi, sałatki, bigosy, żurki, banany w czekoladzie, naleśniki, racuchy i… długo by wymieniać co jeszcze.

 

W kuchni pełnił władzę absolutną i wszystkie nieśmiałe bunty (że za dużo tego jedzenia) tłumił w zarodku. Zawsze miał grono pomocników  (kuchcików, podkuchennych i zwykłych pomywaczy) karnie wykonujących jego polecenia.

We wspólnej obrowej kuchni żywiło się czasem nawet 40 osób(!), a Krzysiek był zachwycony, że udawało się wszystkich nakarmić i uwielbiał słyszeć pochwalne "ochy" i "achy".

 

Kiedy nie płynął, na postojach czekał na płynących z garnkiem ciepłej strawy, a kiedy płynął- jedzenie dla wszystkich płynęło razem z nim.

Inną formą ucztowania były i są tradycyjne „tratwy”. Na Bledzewie (choć mniejsze tratwy tworzyły się spontanicznie w różnych miejscach) kajaki zatrzymują się tworząc wielką tratwę. Pasażerowie częstują wtedy wszystkich tym, co mają dobrego:  rozmaitymi trunkami, ciasteczkami, owocami, orzeszkami, paluszkami i świetnie się bawią.

 

Oprócz tego codziennego- choć niecodziennego zarazem- celebrowania wspólnych posiłków oraz różnych form ucztowania, w 2009  Okapi zapoczątkował zwyczaj obchodzenia na Obrze okrągłych urodzin. I te uczty obrowe, organizowane w przedostatni wieczór spływu na stałe weszły do tradycji. Drinki, ciasta, torty, pieczone świniaki faszerowane kaszą i kapustą, pieczenie w cieście chlebowym … i trudno spamiętać co jeszcze ;-), a do tego imprezy tematyczne: Havai,  Piraci z Karaibów, Śląska, Dzieci Kwiaty, My Cyganie, Dziki Zachód,  San Escobar, Letnia Elegancja…

 

Krzysiek odszedł, ale świętowanie przetrwało i wszyscy dalej cieszymy mogąc wspólnie ucztować, śpiewać i wspominać.                                                                  bk

(Galeria ciągle w budowie)

I jeszcze:

Od zawsze robienie tratwy służyło  do tradycyjnego leniuchowania na wodzie. Kajaki były sczepiane, wartki nurt Obry lub jeziorny wiatr miał dużo do roboty, bo wiosła odpoczywały. Nie odpoczywali za to uczestnicy tratwy, ponieważ wykorzystywali czas na śpiew, poczęstunek i „wymianę doświadczeń”. Zdarzało się, że tratwa nie posuwała się do przodu ale uczestnikom to nie przeszkadzało. Im ładniejsza pogody tym więcej tratw.

Największe rozmiary tratwy osiągały na wlocie Jeziora Bledzewskiego, gdy za nami byty już rozlewiska a biwak wydawał się już blisko. Słońce zwykle zachodziło nad tratwą ale nam to nie przeszkadzało.              L&R

Obrowe uczty
Dzieci zainfekowane Obrą

DZIECI NA SPŁYWIE CZYLI JAK ZAINFEKOWAC DZIECKO OBRĄ


Pierwszym dzieckiem, które pamiętamy była Aldonka Kornela- która rozpoczęła kajakową przygodę jako dwulatka, potem dzieci przybywało...

Najmłodsze było niemowlę Wojaczkowe, które płynęło i kwiliło, płynęło i kwiliło.

Komandor wszystkie swoje dzieci, Isię, Jacka i Mateusza zabierał i pozwalała im na „bez limitowe” przebywanie w wodzie,; aż dziw, że nie wyrosły im płetwy ani skrzela.

Potem dołączały kolejne dzieci, a ostatnio i wnuczęta.

Pod koniec lat 90 i w nowym tysiącleciu mecenasem dla dzieci był zawsze wujek Franek Okapi, który animował różne zabawy, dostarczał do nich akcesoria, no  i fundował nagrody dla małych i większych uczestników tych wydarzeń. W ten sposób zdobywał sprawności, najpierw wujka  potem dziadka.                 L&R

NA TRASIE

Obra jest bardzo piękną rzeką. Na trasie zawsze było nasycić zmysły cudownymi widokami, zapachami, odgłosami. Zawsze też oferowała dużo  dużo przygód w postaci przeszkód (zwalonych drzew, jazów, grzęzawisk).
Ale jeśli ktoś wpadł w tarapaty zawsze mógł liczyć na pomoc.

PRZYGODY ZE SPRZĘTM W LATACH 70 i 80

W użyciu był sprzęt klubowy, czyli składaki marki Neptun i Jantar, ściągane również ze szlaków Drawy i Augustowa prowadzonych przez AKT WATRA oraz sprzęt wypożyczany na miejscu, z ośrodka wodnego w Zbąszyniu.

Ponieważ dostęp do wypożyczania związany był z terminem otwarcia sezonu letniego (stąd termin spływu był tak dobierany, żeby zdążyć przed sezonem), więc te kajaki dykciaki, po całej zimie i wiośnie, gdy „nie widziały” wody, były rozeschnięte i piły wodę jak wielbłądy przed wyruszeniem na pustynię.

 

Niezawodną substancją uszczelniającą były serki topione marki SERTOP z Tychów + woreczek foliowy. Przezorni mieli je w kajaku, zawsze gotowe do użycia. W razie większych ubytków w poszyciu, potrzebna była interwencja stolarska. Tę z kolei zapewniała załoga czerwonej latarni, wyposażona w odpowiedni sprzęt.

W spływach wykorzystywane były też canoe, pamiętam o dwóch: Iwony/Andrzeja oraz Komandora.

L&R

Na trasie

ZWIERZAKI
Zwierzaki domowe, które towarzyszyły swoim państwu na Obrze miały całkiem dobre życie. No wprawdzie musiały odrobić "pańszczyznę" i płynąc wraz z właścicielami kajakami, ale za to na biwaku- spacery, bieganie, zabawy i miska przy każdym namiocie ;-) 
Pierwszym psem którego pamiętam była Brudzia, która towarzyszyła Jackowi P. i jego tacie, potem Niusia Wiewiórka ... i kolejne

bottom of page