top of page

Abecadło (KK) do kwadratu

-to historie Krzyśka i Krzyśka wyjaśniające zawiłe aktowskie tajemnice. Literka (a) obok tytułu oznacza, że tekst był już wcześniej publikowany.
Podstroną tej strony będą (też ułożone alfabetycznie komentarze zainteresowanych lub mających inny punkt widzenia:-)


Teksty, do których ktoś napisał komentarz będą obok tytułu opisane literką "K", kliknięcie w tę literkę przeniesie zainteresowanych do odpowiedniego odnosnika.

Admirałowie

ADMIRAŁOWIE ŻÓŁTEJ ARMADY

KLUCHA

GACEK

KAWA

O Okapi

OKAPI

Osobnik przynależny do grupy koniokształtnych AKT- owców, o wysmukłej budowie ciała, płowym ubarwieniu i skłonności do częstego rżenia. Parzystokopytny, kończyny dolne pokryte równomiernie rozłożonymi zielonymi pręgami. Pochodzenie pręg nieznane choć, według opinii specjalistów z Politechniki Śląskiej w Gliwicach i Uniwersytetu ze Stuttgartu, do ich powstania mogło przyczynić się noszenie nadmiernie długich podkolanówek w paski. Utrwaleniu pręg mogły również sprzyjać czynniki środowiskowe, a w szczególności niewłaściwa dieta alkoholowa, ukierunkowana na spożywanie nadmiernej ilości drinków o strukturze silnie uwarstwionej typu „wściekłe psy”, czy „krwawa Mary”.

Występowanie: w końcu ubiegłego wieku często spotykany w Gorcach, Tatrach i Beskidach. Obecnie uchodzi w Polsce za gatunek wymarły. Udana restytucja gatunku w górach Szwarcwaldu, skąd w okresie wiosennym regularnie migruje w podmokłe okolice Obry dla- jak sam tłumaczy- zachowania gatunku (opisane udane przypadki łaszenia się do samiczek zdolnych do emisji odgłosów wiosny harmonizujących z jego charakterystycznym rżeniem).

Uwielbia kapelusze, których barwa i kształt zmienia się wraz z porą dnia i kątem padania promieni słonecznych. W nocy zrzuca kapelusze, trąc nimi o korę drzew. Kapelusze znajdowane w trzcinach, nad brzegiem Obry są traktowane przez AKT– owców (zamieszkujących czasowo w okresie letnim okolice Chyciny)  jako cenne trofea przynoszące szczęście i gwarantujące życzliwy stosunek innych parzystokopytnych oraz wysoką skuteczność mizdrzenia się w Noc Świętojańską.

Gatunek- rozkazem Komandora Obry- Kawy (na wniosek Rady Admirałów Żółtej Armady) objęty ochroną i programem Natura 2000, ze względu na unikalne cechy charakterologiczne, a mianowicie: poczucie humoru, bogatą wyobraźnie, pomysłowość, szczodrość, gotowość do niesienia pomocy oraz zasługi dla Żółtej Armady (patrz hasło Puchar Żółtej Armady).

Od 1978 roku aktywny członek ORMO (Ochotnicza Rezerwa Miłośników Owoców- patrz hasło Fruktonalia).

Wysoka pozycja społeczna jako ORMO-wca potwierdzona reakcją ekspedientki sklepu nocnego w Krakowie, która w stanie wojennym bez wahania (i bez kolejki!!!)  wydała OKAPIEMU bochenek chleba, po usłyszeniu chóralnego okrzyku „Proszę razowca dla ormowca!!!” wzniesionego przez powracających z bacowania w Gorcach akowców:  Kluchę i Wiewiórka.

Klucha

Zólta Armada

PRAWDZIWA HISTORIA ŻÓŁTEJ ARMADY - według KLUCHY 

Żółta Armada – jednolite kolorystycznie zgrupowanie żółtych kajaków, działające

w ramach Ogólnopolskich Spływów Kajakowych na Obrze.

Dowództwo sprawowane przez 3 Admirałów: Kawę, Kluchę i Gacka.

Zaciąg ochotników odbywał się raz do roku podczas Obry.

Ochotnik zobowiązywał się do posłuszeństwa i wiernego pełnienia służby,

polegającej w głównej mierze na bezzwłocznym spełnianiu zachcianek Admirałów. Stopnie marynarskie dla dziewcząt: Dziewczyna Pokładowa oraz Bosman (wymagane min. 5 lat nienagannej i pełnej oddania służby). Stopnie marynarskie dla mężczyzn: Pies Okrętowy oraz Starszy Bosman (wymagane min. 3 lata służby, nacechowanej pracowitością i kreatywnością). Na ochotnikach spoczywał obowiązek codziennego odtwarzania hymnu: „Bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać” (wersja poranna) oraz „Bo męska rzecz tru tu tu tu, a kobieca majtki z drutu” (wersja wieczorna).

 

Członkowie Armady wypracowali kompaktową technikę wspólnego nocnego wypoczynku, polegającą na formowaniu na nocną porę tzw. piramidy relaksacyjno- wypoczynkowej. Podstawą formacji w namiocie 2-osobowym o przekroju trójkątnym był układ: warstwa dolna – 3 Dziewczyny Pokładowe, warstwa środkowa – 2 Admirałów i warstwa górna (tzw. domykająca) – Pies Okrętowy.

Taka jednostka bojowa była określana mianem „Szpicy” Żółtej Armady (termin wprowadzony za Żółtą Armadą przez NATO dopiero 35 lat później).

Czynnikiem organizującym życie codzienne była „żelazna dyscyplina”, stojąca na straży tego, aby informacje o „rozwiązłym trybie pływania” po Obrze nie rozchodziły się na zewnątrz, a Dziewczyny Pokładowe nie dostawały się w niepowołane ręce i nie traciły sił na bezsensowne „kontakty pozaadmiralskie”.

 

Rejsy Żółtej Armady wyróżniały częste postoje na wodzie (tzw. tratwy) podczas których spożywano tajemne nalewki (rodzaj i koncentracja nalewek dla ochotników uzależniona była od stopnia ich wtajemniczenia). Na lądzie odbywały się tzw. biesiadowania, które rozpoczynał rytualny taniec oraz wspólne poszukiwania roślin wodnych, podwodnych i nawodnych o charakterze halucynogenno-inspirującym, wzmagającym wyobraźnię oraz fantazję ochotników i ochotniczek.

 

Armada prowadziła ożywioną działalność naukowo-badawczą, związaną z realizacją różnorodnych śmiałych eksperymentów z zakresy YAEH (Yellow Armady Energy Harvesting), ukierunkowanych na odzyskiwanie energii. Zrealizowano udane próby odzyskania energii ze zwiniętych karimatów, nagrzanych śpiworów, wibrujących materaców gumowych oraz niezamierzonych turbulencji przed dziobem i za rufą szalejących w nurcie żółtych kajaków.

 

Żółta Armada po raz 36-ty ogłasza rekrutację na 3 zaszczytne wakujące stanowiska Dziewczyn Pokładowych oraz 1 miejsce dla Psa Okrętowego. Przesłuchania ochotników i ochotniczek odbędą się podczas czwartkowego spotkania AKT Bis w maju 2017 roku przed Komisją Admiralską złożoną z Kawy, Kluchy i Gacka.

Kandydatki!

Nawet jeśli nie macie matury, ale macie minimum 18 lat,  zgłoście swoją kandydaturę!

Nabór przeprowadzony będzie według standardów AWF (Poznań 2016) lub według innych zasad ustalonych przez Rekrutacyjną Komisję Admiralską ;-)

Puchar Zółtej Armady

PUCHAR ŻÓŁTEJ ARMADY

Puchar Żółtej Armady- naczynie ceramiczne o dyskretnie zarysowanych cechach fallicznych (projekt i gustowne wykonanie w Pracowni Ceramiki Artystycznej „OKAPI” w Gliwicach).

Część centralna w kształcie wydłużonego cylindra o strzelistej, wysmukłej budowie. U podstawy po obu stronach symetrycznie rozmieszczone dwa uchwyty w postaci sfer, o średnicy około 2 razy większej od średnicy walca.

Harmonijne proporcje pozwalają mówić o wyważonej kompozycji arcydzieła. Brzusiec powleczony cienką glazurą o zabarwieniu niebieskawym, wypalany wielokrotnie w wysokiej temperaturze, następnie długo wyżarzany i stopniowo schładzany do temperatury pokojowej.

 

Zgodnie z tradycją Puchar wykorzystywany był przez Żółtą Armadę w trakcie ceremonii inicjacji

Kandydatki były poddawane próbie „pattern recognition”* podczas nowiu, a więc w warunkach nieprzeniknionej ciemności i głębokiego atłasowego mroku.

Pozytywne zaliczenie próby wymagało podania prawidłowej nazwy testowanego obiektu, przy czym zasadnicze znaczenie odgrywała liczba liter użyta dla jego scharakteryzowania.

Liczba ta była podstawą do zakwalifikowania kandydatek do odpowiedniej klasy zwanej „stopniem wtajemniczenia”**.

Klasy:

Odpowiedź 4 literowa- KLASA I- głęboka i rzetelna wiedza pozyskana samodzielnie, nabyta drogą praktyki i treningu w warunkach podwórkowych, a następnie utrwalana w akademiku.

Odpowiedź 5 literowa- KLASA II-  kandydatka rokuje nadzieje na tzw. „przysposobienie” po odbyciu praktyki (3 obozy 2 tygodniowe u Admirała na Augustowie, Obrze lub Drawie).

Odpowiedź 6 literowa- KLASA III- wiedza nabyta w sposób sztuczny drogą nienaturalną poprzez studiowanie książek medycznych o charakterze teoretycznym. Kandydatki kierowane są do pracy pod pokładem dla otrzaskania się z poczuciem bliskości osób trzecich w bezpośrednich kontaktach towarzyskich oraz dla wzbudzenia poczucia winy, wynikającego z niekwestionowanego sprzeciwiania się głosowi natury.

 

Puchar Żółtej Armady został bezpowrotnie utracony w trakcie działań wojennych. W wyniku gwałtownej eksplozji na pokładzie „kajaka admiralskiego” doszło do rozpadu Pucharu na części. Według naocznych świadków odseparowane części sferyczne przez długi okres czasu (poprzedzający utonięcie) unosiły się na falach kurczowo lgnąc do siebie, aby wreszcie- po ostatecznym utraceniu kontaktu- pójść gwałtownie na dno „jak dwa kamienie”.

Część cylindryczna (przypominająca mini kajak) została uniesiona gwałtownym nurtem rzeki Obry i według oficerów Żółtej Armady (pełniących w tę feralną noc wachtę) mogła ulec znacznemu przemieszczeniu (nawet o setki kilometrów- kanałami łączącymi dorzecze Odry z dorzeczem Dunaju) aż do basenu Morza Śródziemnomorskiego.

Hipotezę tę uwiarygodnia niedawno ogłoszona wiadomość o wydobyciu z morza u wybrzeży Krety obłego przedmiotu zadziwiającego smukłością i fosforyzującego żółto- błękitną barwą.

Znalezisku nadano grecką nazwę: Fallus.

W chwili obecnej obiekt eksponowany w muzeum w Knossos przyciąga rzesze turystów z całego świata, a umieszczona za pancerną szybą etykieta zwięźle informuje: ARCYDZIEŁO SZTUKI SŁOWIAŃSKIEJ „FALLUS BEZ JAJ”, będący męskim odpowiednikiem WENUS BEZ RĄK (z Milo)” (duma Muzeum w Luwrze).

Pytani o zdanie Admirałowie Żółtej Armady udzielili zawoalowanej odpowiedzi, iż pomimo że jest to „kreteński pomysł”, to długość i średnica cylindra wskazuje na to, że mogą to być autentyczne szczątki Pucharu Żółtej Armady.

 

*"rozpoznawanie kształtów"

**istnieje możliwość samodzielnego wykonania testu. Celem uzyskania certyfikatu należy przesłać odpowiedź (w zalakowanej kopercie) na adres Admirała KK lub KK.

Klucha

Przewodnik AKT

PZEWODNIK AKT

Widziałem  i podziwiałem w swoim młodzieńczym życiu różnych przewodników.

Ugruntowane przekonanie jakie z tych kontaktów wyniosłem polegało na zdefiniowaniu przewodnika- jako osobnika posiadającego głęboką wiedzę i umiejętność przekazywania jej w interesujący sposób.

 

Oczy zaczęły mi się otwierać coraz szerzej jak zobaczyłem na aktowskich szlakach w roli przewodników Kluchę, Wiewióra, Długiego i Ogóra.

Przekonałem się że prawdziwym PRZEWODNIKIEM jest ten, kto będzie miał odwagę by stanąć  na czele gdy trzeba zmierzyć się z przeciwnościami oraz siłę i umiejętności by je pokonać. 
Na szczycie zaś stanie z boku - by sobą widoku nie zasłaniać i by z oczu nie spuszczać tych,  którym przewodzi.

Inne przymioty jakie powinien posiadać  AKT -owski przewodnik opisane zostały w haśle: „Obozowa demokracja”.

Kawa

 

Obozowa demokracja

OBOZOWA DEMOKRACJA 

 

Pewnie nigdy nie wpadłbym na pomysł aby się zastanawiać nad tym czy przewodnik na spływie ma byś demokratą, gdyby nie Paweł – student socjologii z Poznania który już po kilku dniach mojego pierwszego spływu na Drawie, prowadzonego pod Firmą AKT WATRA, wyczekawszy na odpowiedni moment przy gasnącym już ognisku ni to stwierdził – ni to zapytał:

„Jak Ty to robisz że mimo arbitralnego sposobu podejmowania decyzji, który bardziej kojarzy się z dyktaturą niż z demokracją, w grupie nie ma konfliktów mimo, że ludzie się przecież nie znają, a Twoje polecenia wykonywane są bez szemrania a czasem nawet z entuzjazmem.”

Trudno mi było wtedy odpowiedzieć na to pytanie, bo doświadczenie zaczynałem dopiero zdobywać, a nad teorią nie miałem czasu i możliwości się zastanawiać. Pamiętam, że dyskutowaliśmy z Pawłem długo w noc. Zgodził się ze mną, że aby wiedzieć nie zawsze trzeba pytać –wystarczy słuchać, a entuzjazm w działaniu łatwiej wzbudzić kiedy uczestnicy są przekonani że obowiązki i ciężary są sprawiedliwie rozłożone.

Czas i kolejne spływy a było ich nie mało (dwa do trzech w roku przez co najmniej 10 lat) – to wiele historii i zabawnych zdarzeń, których kilka chciałbym przywołać bo były moim zdaniem wielce pouczające.

 

FRYCOWE

Pamiętam, że „lekcja” jaką wtedy zaliczyłem zmusiła mnie do kierowania się odtąd na spływach bardziej rozumem niż najbardziej nawet szlachetnymi intencjami.

A było to tak: Po latach fascynacji Drawą postanowiłem w końcu pojechać na „AUGUSTÓW” (postanowienie ułatwione i poprzedzone było przygodą którą postaram się opisać w haśle BLIZNA).

Zapisałem się na czwarty turnus, bo drugi to oczywiście i niezmiennie była Drawa.

Dzień na spływie był bardzo męczący bo najpierw przewózka kajaków z Serw do Bryzgla. Potem przeprawa przez wzburzone Wigry do zatoki Białczańskiej skąd zamierzaliśmy wpłynąć na  jezioro Białe Wigierskie, by tam zabiwakować.

Cała trudność polegała na tym że tak jak napisałem był to mój pierwszy raz na „Pętli Augustowskiej” i o ile nawigacja przy pomocy mapy po Wigrach, a nawet znalezienie przesmyku łączącego Wigry z Jeziorem Białym okazała się nie taka znów trudna, to już problem znalezienia biwaku trochę mnie stresował  Wiedziałem tylko, że gdzieś na prawym brzegu ktoś z AKT już kiedyś biwakował. Ponieważ słońce było już dość nisko i wyraźnie odczuwało się  pierwsze chłodne powiewy postanowiłem, że grupa popłynie powoli środkiem, a ja ile pary w rękach popłynąłem wzdłuż prawego dość wysokiego brzegu wypatrując dogodnego wyjścia na brzeg i wystarczającej ilości miejsca do rozbicia namiotów. Wydawało mi się że minęła tylko chwila jak zacząłem przywoływać grupę bo miejsce które znalazłem było  moim zdaniem malownicze. Podpłynęli w milczeniu tak jak by nie była to ta sama grupa z którą spędziłem dzień. Po opuszczeniu kajaka zaczęli wylewać swoje żale:

-i to ma być biwak, a gdzie będziemy się myć?

- a przy ognisku będzie za ciasno…

- bagaże trzeba będzie tachać tak wysoko…

-a w ogóle to rozbijajmy te namioty i chodźmy spać!

Trzeba było dużo samozaparcia, by mimo dławiącego poczucia niesprawiedliwości rozpalić szybko ognisko, zorganizować z pomocą  Inki i Kury wystawną kolację (nie przypadkiem byli na spływie Waletami).

Po kolacji wszystkim nareszcie „przeszło” choć na zimno rozmyślałem jeszcze nad tym długo w noc. Rankiem biwak już wszystkim na tyle się podobał, że postanowiliśmy zostać tu jeszcze dwa dni.

Nie trudno zgadnąć że poszukiwanie biwaku  na następnym dużym jeziorze, a było to Mikaszewo wyglądało już zupełnie inaczej.

Dwóch obozowych „narzekaczy” – jeden na prawym a drugi na lewym brzegu szukało biwaku, a ja płynąłem  w grupie pozwalając sobie od czasu do czasu na uwagi w rodzaju: a co oni się tak grzebią, przecież w tym tempie to do rana będziemy tu sterczeć itp.

Grupa solidarnie stawała w ich obronie argumentując, że to przecież nie jest takie proste, a widać że się starają. Kiedy tylko na skutek gwałtownych machań obiema rękami prawobrzeżnego poszukiwacza dotarliśmy do brzegu zacząłem wybrzydzać:

-i to ma być biwak – taki ponury…

-a gdzie zrobimy kuchnię?

-i trawy jak na lekarstwo – będzie się brud wnosił do namiotu.

Obóz był jednomyślny. Przecież tutaj jest bardzo fajnie, dużo miejsca na namioty, dobre dojście do wody, a ciemno to przecież  zaraz będzie wszędzie. Kiedy w końcu oświadczyłem krótko – no dobra zostajemy – rozpoczęły się tańce i wiwaty. Entuzjazm towarzyszył wszystkim przy rozbijaniu namiotów, przygotowywaniu posiłku, a starczyło go nawet na ognisko i długie rozmowy. Myślę, że czegoś się wtedy nauczyłem, a z tej wiedzy postanowiłem korzystać nie tylko na obozach.

 

KONIEC SPŁYWU

Nigdy nie narzekałem na uczestników jakich  los, a właściwie to Almatur mi zsyłał. Ten turnus był jednak wyjątkowy. Był rok chyba 1976, turnus czwarty a więc miejsce akcji to oczywiście Blizna, Hańcza i Kanał Augustowski. Towarzystwo proporcjonalnie mieszane, pogoda ładna, gitarzystów dwóch i to dobrych słowem wszystko czego potrzeba by impreza była udana. I taka też była. Ponieważ ostatni biwak wypadł nam na jeziorze Studzienicznym, do Bazy w Wojciechu dotarliśmy wczesnym przedpołudniem.

I tu nagle  wszyscy  zaczęli się śpieszyć. Poprosiłem więc  żeby zostały  tylko cztery osoby, bo trzeba było pochować i zabezpieczyć sprzęt, wyszorować gary i zrobić porządki w bazie. Jakże byłem zaskoczony i zdziwiony gdy okazało się, że nikt nie może, bo każdy ma bardzo ważny powód żeby wyruszyć do domu natychmiast.

Nie namyślałem się długo i zarządziłem „ściąganie plecaków” po czym pracę sprawiedliwie rozdzieliłem między wszystkich uczestników, a sam udałem się do gospodarza. Udało mi się załatwić konia i wóz, co na początek znacznie ułatwiło nam transport kajaków na miejsce zimowego spoczynku.

Kiedy po robocie  obwieściłem obozowiczom, że na dworzec w Augustowi pojedziemy „konnym powozem” radość była tak wielka, że wóz spontanicznie został przybrany i wymoszczony gałązkami świerka. Jechaliśmy nieśpiesznie, ze śpiewem na ustach, a po osiągnięciu celu okazało się, że tak właściwie to nikomu się nie śpieszy.

Było więc piwo, gitara i śpiew oraz długie pożegnania tych, którzy musieli  jechać bo następny pociąg nie gwarantował złapania odpowiednich przesiadek. Przekaz płynący z tej historii utwierdził mnie w przekonaniu, że sprawiedliwy rozdział zadań i obowiązków jest podstawą spokoju w społecznościach zarówno tych małych jak i dużych.

BIWAK W DESZCZU

To nic miłego nawet wtedy gdy namioty rozbite a sterta drewna leży w pobliżu ogniska. Nie ma jednak na obozie większego nieszczęścia jak dopłynąć do biwaku w deszczu. Nie każdy ma namiot spakowany w kajaku tak, by jego wyjęcie nie wymagało wyjęcia praktycznie wszystkiego. Wszystkim jest zimno, wszyscy są przemoczeni, a ponieważ na dodatek są głodni, więc lepiej ich „nie dotykać”.

Kilka razy taka sytuacja mi się zdarzyła (na szczęście nie były to początki mojej przewodnickiej przygody) więc wiem, że trzeba zostawić wszystko na potem i biec do lasu po drewno.

Rozpalenie ogniska nie jest łatwe w takich okolicznościach, ale tutaj przezorny może się przygotować. Trochę kory brzozowej, kilka suchych szczapek i można zaczynać.

Potem już tylko wbić ruszt, wstawić gar wody ( będzie na herbatę i na zupę) i pilnować by ogień jak najszybciej zrobił swoje. Zagrożenia są liczne – deszcz, mokre drzewo i z każdą chwilą coraz więcej mokrych materacy które zaczynają opasywać ognisko ciasnym i szczelnym murem. Ognisko zaczyna dymić i przygasać i trzeba nie lada dyplomacji, by nie zostało zduszone,  bo konflikt interesów jest oczywisty i burza (taka bez piorunów) cały czas wisi w powietrzu. Na szczęście woda zaczyna wrzeć robimy herbatę, która zaczyna łagodzić obyczaje, a jak zupę udaje się ugotować w kwadrans wracamy do cywilizacji. Było to możliwe bo na taką okazję trzymałem zawsze trzy lub cztery słoiki pulpetów w pomidorach. Wystarczyło więc wrzucić  do wrzątku jakiś drobny makaron, rozdrobnione pulpety doprawić przecierem, solą i pieprzem i gorąca zupa zaczynała robić swoje. Teraz mogłem pomyśleć o sobie. Namiot, materac, zmiana ubrania na suche i można było spróbować znowu zacząć towarzystwem dowodzić. Na początek ustalamy że materace suszą dziewczyny, a chłopcy idą po drzewo. Potem znajdujemy odpowiednie miejsce do rozwieszenia daszku z namiotowego tropiku, by już na spokojnie zacząć przygotowywanie drugiego dania.

Nie lubiłem takich sytuacji i dlatego nauczyłem się uważnie i wciąż obserwować niebo aby nie dać się zaskoczyć. Ryzyko, że za którymś razem się nie uda było bowiem zbyt duże.

Kawa

Kawa

KAWA

KAWA- prezes AKT „Watra”, komandor Ogólnopolskiego Spływu kajakowego na Obrze, przewodnik kajakowy i instruktor kajakarstwa, niestrudzony organizator legendarnych spływów na Pojezierzu Augustowskim i Drawskim, Admirał Żółtej Armady* (ŻA).

Jako komandor Obry i Admirał ŻA wielokrotnie przyjmował na zabytkowym pomoście Jeziora Chyciny paradę „Ober Sailing Operation” (patrz hasło OSO).

Założyciel Mennicy Obrowej, słynącej z emisji Złotych, Srebrnych i Ołowianych Obrów (patrz hasło: System monetarny Obry).

W stanie wojennym autor koncepcji i twórca tajnego Stowarzyszenia Weteranów AKT, znanego pod nazwą „AKT plus” (aktualnie AKT 50+). Dla rozwinięcia jego działalności utworzył na Śląsku sieć lokali konspiracyjnych, mieszczących się w biurach projektów (m. in. POLMAG KATOWICE), mieszkaniach prywatnych (w Piotrowicach, Ligocie, Katowicach- centrum w pobliżu Komendy Wojewódzkiej MO), centrach biznesowych (Katowice ul. Kościuszki), stacjach paliw (m. in. w Boronowie). Sporadycznie użytkowane też były punkty kontaktowe w istniejących lokalach i restauracjach: w Chorzowie („Łania”), Tarnowskich Górach, Katowicach Ligocie, Łabędach oraz górskiej bazie wojennej PTSM „Zaolzianka” w Istebnej (obiekt dziś już nieisniejący).

Lokale wybierane z dużym wyczuciem zasad działalności podziemnej charakteryzowały się dużym natężeniem ruchu, pozwalającym utrzymać działalność „klubu patriotów- krajoznawców” w pełnej tajemnicy.

Legalizacja stowarzyszenia nastąpiła w czerwcu 2016 roku, czemu towarzyszy stopniowe upublicznianie akt, teczek, dokumentów, fotografii, zdjęć, filmów, przezroczy, zapisków, wspomnień weteranów, przezroczy oraz śpiewników (z piosenkami krajoznawczo- turystycznymi w języku polskim, francuskim i ślonskim).

Jako stowarzyszenie jawnie działające zostało ono zarejestrowane w Internecie pod nową nazwą AKT 44 (nazwa 44- czwarty czwartek miesiąca nawiązuje do patriotycznej działalności Filomatów i Filaretów na Wileńszczyźnie oraz proroczych słów Wieszcza: „…a imię jego czterdzieści i cztery…”) i uzyskało domenę www: 44.giga.katowice.pl.

 

Wyjątkowość postaci Kawy znajduje szczególne odzwierciedlenie w tym, że jego słynne nazwisko jest tożsame z równie słynnym przezwiskiem- pseudonimem (poprawna aktowska pisownia to Kawa „Kawa” poprzez analogię do Krzychu „Klucha”, Jurek „Wiewiórek” itp).**

 

Szeroko uznana w Polsce oraz na świecie działalność Kawy zaważyła na rozwoju słownictwa języka codziennego oraz przekonań religijnych wielu krajów Europy, Azji i Afryki.

Znane są liczne odmiany językowe terminu „KAWA”: Coffee, Kaffe, Cafe, Kava, Kafei czy też Quhva.

Ludy zamieszkujące odległe (nieraz egzotyczne) krainy wiążą ze „świętym słowem „KAWA najróżniejsze wierzenia i przekonania.

I tak na Półwyspie Apenińskim jest Kawa czczony jako Kaffee- Espresso- czyli Bóg Szybkich Działań i Ekspresowych Decyzji, na półwyspie Iberyjskim jako Caffe Latte- czyli Patron Leciwej Starości, w krainie Piemontu jako Kaffe Cappucino- mityczny założyciel klasztoru kapucynów na górze Monte Viso (świadectwo Padre), na Półwyspie Indyjskim jako Ojciec Macchiato czyli Pan Wszechrzeczy***. 

Wiele podań, legend i wierzeń jest związanych z Jego osobą w dorzeczu rzeki Obry. W rejonach tych kultywowana jest głęboka wiara w Jego zdolność dyslokacji i dematerializacji, co miejscowi szamani, zaklinacze i magowie opisują jako umiejętność „rozpływania się we mgle” . Stąd też znane są ze wsi Bledzew, Chycina, Kopanica, jako też z wykopalisk w dobrze zachowanym grodzie Międzyrzeczu Jego przedstawienia jako bożka przyjmującego postać „Kawy rozpuszczalnej”.

Istnieje wiele terminów, podkreślających niezwykłe i niezrozumiałe dla zwykłych śmiertelników wiktorie i sukcesy sportowe Kawy (jak na przykład wielokrotny triumf w regatach „jedynek” podczas olimpiady Obrowej). Inspirowane tymi zwycięstwami i pozostające w powszechnym użyciu jest określenie „Kawa Gold”.**** 

 

W odniesieniu do nowszych czasów warto zwrócić uwagę na to, że Młodzi Aktowcy, zapatrzeni w Komandora i próbujący go nieudolnie naśladować, są częstokroć obdarzani (dla dodania otuchy i odwagi w podążaniu śladami Mistrza) przydomkiem „Kawa Instant”.

*   podniesiony do rangi Admirała również za zasługi w działalności pirackiej- między innymi przygotowanie „Pirackiej Obry 75”.

**  Uwaga! zaleca się, zwłaszcza młodym aktowcom o wykształceniu politechnicznym aby unikali znaku potęgowania np. (Kawa)do potęgi 2.

*** UWAGA! Moc bóstw objawia się w szczególny sposób w rejonie Gangesu i Czarnej Hańczy.

****Na Górnym Śląsku termin ten jest często rozwijany do pełnego brzmienia: GIGA KAWA GOLD.

Klucha

Aby zostać członkiem AKT

ABY ZOSTAĆ CZŁONKIEM AKT

Aby należeć do AKT-u trzeba mieć wiele szczęścia i nie przegapić powołania. Bo właśnie swoiste powołanie, oprócz zwykłego - mającego gwałtowny przebieg zarażenia jest jedną z dróg aby zostać  AKT-owcem.

Żeby  się zarazić wiele nie potrzeba. Wystarczy trafić do Chatki lub też na dowolną AKT-owską imprezę. Czasem wystarczy przelotna znajomość z nosicielem tego bakcyla, który samą tylko opowieścią potrafi doprowadzić do  zakażenia i choroby która objawia się nieustannym - gorączkowym dążeniem do przebywania w AKT-owskim towarzystwie. Z chwilą przyjęcia do AKT-u gorączka ustępuje ale choroba przechodzi w stan chroniczny i trudny, a w zasadzie to niemożliwy do wyleczenia.

 

Powołanie  jest drogą zwykle dłuższą, ale nie mniej skuteczną. Z każdym przebytym odcinkiem rośnie ciekawość. Intrygują docierające strzępy opisów zdarzeń i sytuacji. Najłatwiej mi to będzie opisać na własnym przykładzie.

Pierwszy „sygnał” pojawił się w okolicznościach które słabo się z AKT kojarzą. Był czerwiec 1970 r. Do 6 osobowego pokoju w D.S. SEZAM gdzie przerażeni mieszkańcy mimo wczesnych godzin zajęci byli gorączkowym przeglądaniem notatek i ściąg przed kolokwium – wtargnęła grupka rosłych waletów weteranów, z których najstarszy dzierżąc w ręce pas wojskowy głosem nie znoszącym sprzeciwu zażądał 5 dych brakujących na bilet na Obrę. Ponieważ reszta współmieszkańców była bardziej odważna albo też po prostu nie miała gotówki stałem się właścicielem pasa w który odtąd wpatrywałem się przed zaśnięciem.

Co też to musi być za spływ, że prowadzi do takiej determinacji?

Kiedy pod koniec wakacji dostałem kartkę z Czaplinka ze spływu prowadzonego przez AKT-owców która zawierała sformułowanie: „a woda tu taka czysta i przeźroczysta że płynąc kajakiem wydaje Ci się że płyniesz nad zatopionym tajemniczym lasem” byłem już pewny że pierwszą rzeczą którą trzeba zrobić po powrocie do akademika to sprawdzić co to ten AKT i jak się tam dostać.  Ponieważ pierwszą osobą na którą trafiłem był Czesiu Konieczny (szef sekcji kajakowej i pełnomocnik Drawy) zostałem bez wielkiego namysłu uczestnikiem kursu kajakowego a potem – potem  to już nie było odwrotu.

Kawa

List do domu
Wydłućona trasa
Familia Almaturów
Północna Ściana Lasku
Temperatura

LIST DO DOMU (a)

List do domu

Wydany na początku obozu wędrownego „Rozśpiewane Beskidy” (Pietraszonka- Zubrzyca Górna) surowy zakaz utrzymywania korespondencji z domem i pisania gdziekolwiek jakichkolwiek kartek i listów był bezwzględnie przestrzegany. Podejmowane przez niektórych próby korespondencji były unicestwiane w samym zarodku- natychmiast po wypisaniu na widokówce adresu- przez innych, bardziej zdyscyplinowanych uczestników. Przytaczany argument był zawsze ten sam: „Nasi przewodnicy Klucha i Acia dobrze wiedzą, co robią. Jak zakaz, to zakaz. Widocznie na prawdziwym obozie górskim tak musi być. I basta!”

Po czterech dniach wędrówki obóz dotarł do Chatki Chemików w Dolinie Danielki. Wieczorem przy kolacji zapanowało radosne podniecenie. Ponoć ktoś podsłuchał szeptających pomiędzy sobą przewodników, że dziś w nocy będą pisane listy do domu. Nie łatwo było uwierzyć w tak pomyślne wieści i nieuzasadniony przecież niczym przypływ wspaniałomyślności kierownictwa obozu. Podniecenie utrzymywało się przez cały wieczór i rosło z minuty na minutę.

Wreszcie niespodziana, ale przeczuwana przecież przez wszystkich uczestników komenda: „Do piwnicy!”. Niewielka, sklepiona piwnica z trudem pomieściła wszystkich. Światło palącej się na środku pochodni rzucało głębokie cienie studentów, stłoczonych ciasno przy ogromnym podłużnym stole, na wilgotne ściany piwnicy. Rozchwiane płomienie świec wydobywały z mroku obraz surowych, sękatych bali złączonych w blat prostego, góralskiego stołu. Głuchy szczęk zatrzaskiwanej zasuwy przyprawił wszystkich o ciarki i rozwiał jakiekolwiek nadzieje na rychłe wyjście. Napięcie powoli sięgało zenitu. Oto wreszcie długo oczekiwany moment- LIST DO DOMU.

W głębokiej ciszy Acia rozdał 20 jednakowych zielonych długopisów jednorazowych i 20 widokówek. Gdy oczy przyzwyczaiły się do mroku rozległ się cichy okrzyk zachwytu: z 20 jednakowych widokówek spoglądało 20 jednakowiusienkich żubrów z Puszczy Białowieskiej, a w prawym górnym rogu widniały równo wklejone znaczki z orłem.

Ciszę przerwał głos Kluchy: „Po prawej wpisujemy adres domowy. Obracamy kartkę o 900, i zaczynamy od samej góry:

„Kochana Mamusiu (Tatusiu)!*

Jest mi tu tak dobrze, jak tylko może być! Codziennie mamy porę obiadową, w czasie której każdy robi, co chce. Jedni idą do lasu na grzyby i jagody, a ci co nie mają już siły, to tylko siedzą i myślą.

Wczoraj z okazji 22 lipca mieliśmy suchy chleb z margaryną. Dawno już tak się nie najedliśmy.

A teraz o naszych przewodnikach. Nasi przewodnicy Klucha i Acia są zdrowi, silni i inteligentni.

Kochana Mamusiu (Tatusiu)!* Czy chciałabyś zostać Babcią (Dziadkiem)*?

Przesyłam- być może po raz ostatni- pozdrowienia z celi.

…………………………………………….

P.S. Mamusiu (Tatusiu)*! Jeśli możesz, to przyślij mi 100 zł adres:

mgr inż. Krzysztof Kluszczyński ul. Morcinka 25/2 Katowice.

 

*niepotrzebne skreślić”

 

-Kończymy i odkładamy długopisy. Acia! Zbierz kartki i wyślij zaraz z rana d domu. Długopisy chowamy, bo będą potrzebne.  Za 5 dni znowu piszemy kartki do domu.

 

Epilog powyższego zdarzenia był niezwykły, a ekspresja, siła i autentyzm listu okazały się niezwykłe zaskakujące.

Gdy zgodnie z tradycją po 14 dniach wędrówki po studenckich chatkach Beskidu Śląskiego i Żywieckiego, roześmiani i szczęśliwi uczestnicy  zjechali w liczbie 20 osób na ostatnią pożegnalną kolację do domu Kluchy w Katowicach, w drzwiach powitała ich szeroko uśmiechnięta mama Krzysztofa, a jej ciepły głos wyrażał wielkie zdziwienie:

-Wyobraź sobie Krzysiu, że listonosz przyniósł 2000 zł: 20 razy po 100 zł. Och!!! Ile ja miałam telefonów z całej Polski. Ale szczęśliwie udało mi się wytłumaczyć moim rozmówcom, że naprawdę nie mają powodów do zmartwienia, a mój syn to po prostu taki nieszkodliwy i niepoprawny głupek!

 

 

FAMILIA ALMATURÓW (a)

Największą bolączką przewodników obsługujących Akcję lato był obowiązek rozliczenia do 7 dni obozu w Biurze Podróży i Turystyki „Almatur” (BPiT Almatur) i przedstawienia Głównej Księgowej rachunków za noclegi i wszystkie dokonane w sklepach zakupy. W tamtych czasach wielką rzadkością, nawet w miastach, były sklepy spożywcze uprawnione do wydawania rachunków instytucjom. Na wsiach praktycznie takich sklepów nie było. Co najwyżej niektóre z nich miały prawo do wystawiania rachunków imiennych. Tak więc wędrując po szlakach Beskidu Śląskiego i Żywieckiego, co parę dni wysyłało się 2- 3 uczestników na zakupy do Cieszyna, Żywca lub Bielska –Białej i z napięciem oczekiwało na ich powrót i na to, co zdołają zdobyć na rachunek dla instytucji. I działo się tak niezmiennie do czasu przełomowego i genialnego pomysłu, wypróbowanego po raz pierwszy w Istebnej. Zakupów dokonano w najlepiej zaopatrzonym sklepie spożywczym, uprawnionym do wydawania rachunków imiennych. Na pytanie ekspedienta: „Imię i nazwisko, proszę?” bez zmrużenia oka padała odpowiedź: „Bronisław Almatur. Pisz pan w skrócie B. Almatur, Gliwice ul Pszczyńska 8.”

Tym, co po kilku latach dziwiło ekspedientów  sklepów spożywczych w Koniakowie, Istebnej, Zwardoniu, Jeleśni, to bogactwo i niezwykła liczebność Familii Almaturów z Gliwic, dorównująca Kawulokom, Wałachom i Legierskim w Beskidach. I nic w tym dziwnego, albowiem w skład potężnego rodu Almaturów wchodzili wszyscy członkowie SKPG „Harnasie”.

WYDŁUŻONA TRASA (a)

Podczas prowadzenia obozów wędrownych na Słowacji szczególnie drobiazgowemu rozliczeniu podlegały korony. Wymagane były bilety, rachunki ze sklepów i rachunki za noclegi na kempingach. Brak rachunków obciążał bezdyskujnie  kieszeń przewodnika. Trasy i imprezy biwakowe były dokładnie ustalone, a ceny i wydatki skalkulowane bez jakiegokolwiek „marginesu bezpieczeństwa”.

Bardzo przykrą i niemiłą niespodzianką podczas prowadzenia obozu Stary Hrad- Stefanowa- Orawski Podzamok okazało się niespodziewane zlikwidowanie taniego taboriska w Orawskim Podzamoku.

Przybyliśmy tam wieczorową porą i dowiedzieliśmy się, że kempingu już nie ma, a najbliższy w Dolnym Kubinie posiada standard europejski i jest trzykrotnie droższy. Do tego dodatkowy przejazd. Katastrofa! Nie było wyjścia. Nakazałem rozbić namioty. Nazajutrz już wczesnym rankiem zjawiła się straż. Długie dyplomatyczne zabiegi, gorąca herbata z rumem tuzemskim, ciasto, a przede wszystkim – nieustające i ciepłe uśmiechy naszych dziewcząt- pozwoliły wynegocjować mandat czyli „pokutę” w cenie taniego kempingu z przyzwoleniem, że możemy pozostać jeszcze kolejne trzy noce. Problem w tym, że na wystawionym potwierdzeni za nielegalne noclegi widniało wypisane jak byk to cholerne i wszystko mówiące słowo: POKUTA. Wiadomo było, że mandatu główna księgowa nie rozliczy.

Przy ognisku siedziałem smutny i mocno zdesperowany. Na studencką kieszeń była to sporo suma- praktycznie wszystkie diety przewodnickie i nagroda. Jednak już rankiem przyszło radosne olśnienie. W programie trasa naszej wędrówki została wydłużona o nową miejscowość, którą trudno byłoby znaleźć na mapie. Po dokonanej korekcie trasa wyglądała niestępująco: Stray Hrad- Stefanowa- Orawski Podzamok- Pokuta, a na mandacie znalazł się zwięzły opis: „rachunek za noclegi Pokucie w dniach 17/18, 18/19 i 19/20 lipca”. Do takiego rachunku księgowa nie miała żadnych zastrzeżeń i kolejne 6 turnusów zdecydowało się również na tanie noclegi w pięknym słowackim uzdrowisku Pokuta.

 

 

 

NA PÓŁNOCNEJ ŚCIANIE LASKU (a)

Stałym punktem programu obozów wędrownych, rozpoczynających się w chatce na Pietraszonce była nocna- najlepiej o samej północy podejmowana- wyprawa do jaskini na Gańczorce, w której w czasie II wojny światowej ukrywał się sławny partyzant Jasiczek i którego porozrzucane kość wciąż jeszcze można spotkać w o ostatniej, pełnej prześlicznych stalaktytów komorze- po przejściu 200 metrów korytarza, dwóch kominów, 1 syfonu i przekopanie się przez 3 rumowiska. Przebieg wyprawy, towarzyszące jej napięcie i emocje, a przede wszystkim – wrażenia pozostawiane na uczestnikach wyprawy w zasadniczym stopniu zależały od wyobraźni, fantazji i talentów gawędziarskich przewodników- i jak pokazywało doświadczenie- były proporcjonalne do trudów włożonych w przygotowanie wyprawy, to znaczy: szkicowania planów jaskini drobiazgowego opracowania harmonogramu kolejnych ataków, przyspieszonego szkolenia technicznego uczestników obozu, przedstawienia historii dotychczasowych wypraw oraz listy ofiar i zaginionych, zapoznawania się z czyhającymi niebezpieczeństwami jak też z pierwszą pomocą i ostatnią posług, pisania listów pożegnalnych do domu, ale nade wszystko ważne było gromadzenie niezbędnego sprzętu i ekwipunku czyli lin, sznurów, drabin, łopat, łomów, kopaczek, zapasów żywności, świec, olejów (słonecznikowych dla dziewcząt i rzepakowych dla chłopców) potrzebnych do ostatniego namaszczenia. Wytłumaczenie dlaczego jaskinia ma tylko 7 metrów zamiast 200, było każdorazowo uzasadniane w inny sposób: zawaleniem korytarzy, obsunięciem stropu, zgubieniem drogi, podniesieniem się poziomu wody w syfonie itd., ale nierzadko zdarzały się i takie przypadki, że uczestnicy po kilkakrotnym pokonaniu w dół i w górę wychodni skalnej na Gańczorce i po kilkakrotnym wejściu i wyjściu do tej, czy innej dziury gotowi byli przysięgać, że jaskinia ma faktycznie 200 m długości, skalę trudności 6+ i że uszli z życiem tylko dzięki szczęśliwemu przypadkowi i niezwykłym umiejętnościom przewodników. Za nic, nawet w pełnym świetle słonecznym nie dawali się przekonać, że mogło być inaczej. Po prostu oni widzieli na własne oczy bielejące w ciemnościach kości Jasiczka.

Z tej to tradycji wyrosła również wyprawa na Północną Ścianę Lasku prowadzona przez zespół: Wiewiór (Jerzy Pawlikowski), Okapi (Franciszek Darda) Piotr Kędzierzawy (Piotr Głogowski) i Klucha (niżej podpisany). Gdy wieczorną porą dotarli oni do Chatki na Lasku, panował w niej straszny gwar i harmider, albowiem paru bywalców było zdrowo podchmielonych piwem przyciszonym głosem prowadzone przez przewodników opowieści o trudnościach na Północnej Ścianie Lasku wzbudziły ich niekłamane i głębokie zainteresowanie. Dowiedziawszy się, że czwórka śmiałków planuje pierwsze przejście środkowego filaru (nową drogą!) wywołało głębokie pragnienie uczestnictwa w tej niezwykłej eskapadzie. Po długich prośbach, molestowaniu i naleganiu- czwórka doświadczonych taterników wyraziła zgodę. Dojście do ściany okazało się niezwykle uciążliwe. Faktycznie, 5- krotnie okrążono Chatkę, brnąc przez największe chaszcze i błota, a widoczne od czasu do czasu i przeświecające pomiędzy drzewami światła Chatki zyskały miano ogników Św. Elma, wróżących wyprawie pomyślność i sukces. Dwa znicze zapalone na Koszarawskim Groniu dla uczczenia poległych na lewym filarze Północnej ściany wzmogły atmosferę grozy i strachu. Pierwsze próby z liną i przyspieszone szkolenie przeprowadzono na pobliskim drzewie. Przy zjazdach z wysokiej gałęzi, na którą podsadzał Piotr, ręce smarowano dla zmniejszenia tarcia specjalnym i ponoć rewelacyjnym proszkiem przywiezionym dopiero co z wyprawy na Słowację (czyli mieszaniną solą i pieprzu). Wreszcie- po kolejnym półgodzinnym „chaszczowaniu”- ekspedycja dotarła do podnóża Północnej Ściany. Ustawionych w rzędzie uczestników wyprawy skrępowano ciasno w pasie i wokół rąk linami tak szczelnie i skrupulatnie, że swoboda ruchów została poważnie i wystarczającym stopniu ograniczona. Prowadzący ten niezwykły pochód- Wiewiór przeciągał początek liny to pod, to ponad olbrzymimi gałęziami okręcał ją wokół pni, prowadził górą ponad zwisającymi grubymi korzeniami, a nawet zaryzykował wejście wprost na pień starego drzewa i zjazd po drugiej stronie po bloku skalnym, oślizłym od mchów i wilgoci.

Strome zbocze, egipskie ciemności, lina krępująca ruch i niewielkie odległości    pomiędzy powiązanymi uczestnikami sprawiły, że mało kto był w stanie utrzymać się an nogach, a wleczeni po ziemi członkowie ekspedycji byli święcie przekonani, że poruszają się pionowo w górę.  Ze ściśniętych strachem gardeł, co chwila wydobywały się okrzyki przerażenie: „Uwaga, leci! Adam odpadł od ściany”- co beznamiętnym tonem podsumowywał któryś z przewodników: „Nic to, to dopiero czwarty”- A następnie entuzjastycznie dodawał: „Dalej- po sławę i zwycięstwo”> Tymczasem okrzyki poobijanych, podrapanych i zdesperowanych uczestników wyrażały już kompletną rezygnację z dalszej walki o zachowanie życia i były zgodą na cichą i nieuniknioną śmierć.

W takiej oto chwili przyszło niespodziewane zwycięstwo: upojna i upragniona przez wszystkich taterników chwila. „Oto Szczyt!” Spomiędzy gałęzi drzew, ponad stromizną zabłysnął księżyc i oświetlił maleńki triangul. Jego rozmiary potęgowała sterta kamieni, na której został niegdyś ustawiony. Ze ściśniętych gardeł wydobył się radosny i spontaniczny okrzyk: „HURRRA! Północna Ściana Lasku padłaaa….!” Co też niezwłocznie podchwyciło echo: „aaa…”.

Gdy skupieni wokół triangula i zapatrzeni na wschód słońca przewodnicy zaintonowali „W górach jest wszystko c kocham”, a pierwsze promienie słońca rozjaśniły groźne urwiska Północnej Ściany Lasku- wszystko dla wszystkich stało się jasne.

JAK NISKA MOŻE BYĆ TEMPERATURA (a)

W przewodnickich wspomnieniach snutych wieczorną porą po chatkach i schroniskach o górskich eskapadach, bacowaniu, i wyprawach, poczesne miejsce wśród opisywanych niebezpieczeństw zajmuje zawsze niespodziewane załamanie pogody i gwałtowny spadek temperatury. W kulminacyjnym momencie opowieści pojawia się- skierowane do zasłuchanych uczestników obozu, czy też rajdu- dramatyczne pytanie:

-„I zgadnijcie, ile stopni wskazywał termometr?”

I jaka by nie padła odpowiedź, zawsze okazuje, się, że temperatura była o 5 stopni niższa. Gdy zasada ta, opisana prostym wzorem

y = x + 5

gdzie x- temperatura podawana przez słuchacza,

y- temperatura panująca w rzeczywistości,

została odkryta i stała się powszechnie znaną wśród turystycznej braci, nawet mrozy wyrażane liczbą -350C, czy też -400C przestały robić wrażenie na słuchaczach. Stąd też liczbowa skala charakteryzowania temperatury została zarzucona, jako mało użyteczna i nie przynosząca spodziewanych efektów. Wkrótce pojawiła się więc nowa metoda- opisowa, oparta o skutki wywołane działaniem mrozu, wymagająca jednakże pogłębionej wiedzy z medycyny. Polegała ona na obrazowym i dość szczegółowym opisie miejsc odmrożonych, które były: niemożliwie zaczerwienione, zbielałe, pokryte gęsto pęcherzami, pozbawione całkowicie czucia itp. Niedbałym głosem charakteryzowano również stopień odmrożenia jako: pierwszy, drugi lub trzeci, a w przypadku braku należytej uwagi i oznak podziwu słuchaczy decydowano się na jego podwyższenie nawet do stopnia czwartego, bądź piątego (zależało to od oceny medycznego wtajemniczenia słuchaczy). Zbyt częste i pochopne jednakże podwyższanie stopnia odmrożenia podyktowane tym, że stopień odmrożenia powinien zawsze być o jeden stopień wyższy od stopnia przewidywanego przez słuchaczy- spowodowało zarzucenie metody opisowej, albowiem wkrótce okazało się, że nawet odmrożenie wyrażające się liczbą dwucyfrową nie wywoływały należytej reakcji.

Muszę przyznać, że i ja częstokroć stosowałem w swoich opowieściach metodę liczbową: „Temperatura potwornie spadła. Wieczorem było już -350C. Co było dalej nie wiem, bo skończyła sie skala termometru.” Bądź też metodę opisową: „Z odmrożonej kończyny skóra schodziła płatami tak, że każdy z uczestników wyprawy mógł sobie zabrać po jednym dużym płacie na pamiątkę.” itp.  

Również jednak i ja zacząłem po pewnym czasie odczuwać rozczarowanie i niedosyt spowodowany nikłymi rezultatami i coraz mniejszym wrażeniem pozostawianym na słuchaczach przez tak przecież dramatyczne i wstrząsające opisy. I byłoby tak zapewne dalej, gdyby nie pamiętne bacowanie na Kiczorze, po którym na skali mojego prywatnego termometru pojawiła się dodatkowa czerwona kreska, oznaczona tajemniczym skrótem TKK. Tym, którzy wiedzą co to znaczy, wystarczy tylko napomknąć: „Temperatura spadła poniżej punktu TKK”, aby na samo wspomnienie tej historii wywołać atmosferę grozy, nieludzkiego zimna i chłodu przenikającego do szpiku kości.

Było to- jak już wspomniałem- a ściślej mówiąc namioto- bacowanie, który to system (sprawdzający się zwłaszcza w warunkach zimowych) wprowadziłem, gdy stan bacówek w Beskidach zaczął ulegać raptownemu pogorszeniu. Za sprawą rozstawionego wewnątrz bacówki namiotu, koliba przekształcała się w komfortowy obiekt dwukomorowy, z wydzieloną częścią jadalną  i częścią sypialną. Panujące tej nocy na Kiczorze warunki (według synoptyków tej nocy padł rekord zimna ostatniego dziesięciolecia) potwierdzały wysokie walory opisanego systemu, a w szczególności podwójnego zabezpieczenia części sypialnej. Szpary w bacówce odpowiadały grubością samym deskom, tym niemniej rozstawiona wewnątrz malutka „chinka” była w stanie oprzeć się szalejącej wichurze i zamieci. W pamięci zachowały się tylko strzępy wspomnień: chleb ogrzewany w menażce, wrotek w czajniku, który zamarzł zanim zdołałem zgrabiałymi rękami odszukać herbatę na dnie plecaka i płonące przez cała noc w środku namiotu świece, które przekształciły „chinkę” w namiot kurny i nie pozwoliły soplom u szczytu masztu przekroczyć długość 2- 3 cm. Nie spałem. W środku nocy potężny podmuch wiatru wyrwał kilka śledzi. Rozszalały tropik począł niebezpiecznie trzepotać i walić o deski, grożąc rozerwaniem. Wyczołgałem się więc z namiotu i- co za radość!- u samego wejścia do namiotu wymacałem w ciemnościach poręczny kamień, z pomocą którego kilkoma zdecydowanymi uderzeniami ponownie umieściłem śledzie w zamarzniętej ziemi.. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy. Za każdym z opresji ratował mnie leżący u wejścia kamień. Po raz ostatni wyczołgałem się ze śpiwora, gdy już świtało i – i wschodzące słońce poczęło rozświetlać mroki nocy.

Po wbiciu- przysiągłem sobie w duszy, że po raz ostatni – obluzowanych śledzi, moją uwagę przykuł regularny, obły kształt kamienia i jego niezwykły zielonkawy kolor. W przeczuciu wielkiej geologicznej zagadki podniosłem go więc i zbliżyłem do oczu. Zdumiała mnie jego twardość- na powierzchni nie było widać najmniejszych śladów uderzeń. Powierzchnia kamienia była idealnie gładka i pozbawiona jakiejkolwiek rysy. Jeszcze kilka razy obróciłem tajemniczy kamień w dłoniach. Intrygujące było wszystko: jego forma, struktura, kolor, twardość. Jakiego- u diabła- był pochodzenia? Magmowego? Osadowego? Metamorficznego? Znowu huknąłem nim w kilka razy w śledzia, przetarłem okulary i zbliżyłem do oczu. W pierwszej chwili nie bardzo chciałem dać Wiery rodzącym się domysłom. Aby nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków i rozwiać wszelkie wątpliwości przesunąłem plecak do światła i dokładnie przekopałem go do samego dna. Domysł uzyskał potwierdzenie. Trzymany w rękach kamień był owocem kiwi, wyrzuconym niechcący wieczorem z plecaka przy wyciąganiu herbaty. I pomyśleć, że poprzedniego dnia zwymyślałem ekspedientkę na dworcu kolejowym, że sprzedała mi takie stare, rozmiękłe kiwi!

W taki sposób doszło do wyróżnienia na Kali temperatur nowego charakterystycznego punktu TKK czyli Temperatury Kamienienia Kiwi. I muszę przyznać, że opis temperatury oparty na punkcie TKK wywiera na uczestnikach obozów, niezmiennie od kilku lat piorunujące wrażenie. Zwykle przez kilka minut po zakończeniu opowieści w chatce, czy też w schronisku panuje lodowate milczenie.

Klucha

Marzanna

MARZANNA 72/73 (a)

Kondukt żałobny z Marzanną (gotową do wszelkich poświęceń studentką Iloną) wyruszył ze stacji kolejowej Łazy.

O godzinie 24:00 na zamku w Ogrodzieńcu ostatnie słowo nad spoczywającą przez kilka godzin w bezruchu Marzanną wygłosił Wiewiór i Klucha.

Odejście Marzanny poruszyło

głęboko miejscową ludność…

 

Bezwzględni okazali się milicjanci, którzy na odmowę wydania ciała Marzanny skierowali sprawę „niejakiego Kluchy” do Kolegium Karnego. 

Nieświadomi podstępu i perfidii organizatorów imprezy uczestnicy „Topienia Marzanny” w 1972 roku niosą na zmianę w olbrzymiej paczce Marzannę (o długości

3 m) oraz ciężkie plecaki Wiewióra i Kluchy.

Topienie Marzanny

(Jura Krakowsko Częstochowska  1972- 73)

... jak też uczestników imprezy.

 

bottom of page