top of page

UWAGA! Niech każdy, kto ma COŚ do powiedzenia zabierze głos!

Podobnie jak w ABECADLE podstroną tej strony będą (ułożone alfabetycznie komentarze zainteresowanych lub mających inny punkt widzenia:-)

 

Teksty, do których ktoś napisał komentarz będą obok tytułu opisane literką "K", kliknięcie w tę literkę przeniesie zainteresowanych do odpowiedniego odnośnika.

Spis treści 

A-   AKT - początki  według Tadeusza Czapli

B-   BASIA KAWA- wspomnienia

         1- Bacowanie

         2- Dunajec 77

         3- Szklarska Poręba 

C-   CHATKA AKT- opowieść Franka Drewnioka

       CIOTKA Bożenna z Lublinna- opowieści

          Opowieść 1

          Opowieść 2  K

D-

E-
F-  
FRANEK DREWNIOK - (do napisania)
G-

H-

I-

J-

K-

L-

Ł-

Spis tresci
Ciotka Opowiesc 1
Ciotka Opowiesc 2

CIOTKA Z LUBLINA  -OPOWIEŚĆ 1

PRZYJACIELE TO RODZINA, KTÓRĄ SAM WYBIERASZ….

...tak właśnie myślę o grupie moich przyjaciół z klubu turystycznego „Watra”, działającego przy Politechnice Śląskiej w Gliwicach.

Pierwszy raz spotkałam ich w 1972 roku, kiedy wybrałam się na obóz wędrowny po Beskidzie Śląskim i Żywieckim prowadzony przez AKT- owskich przewodników. Punktem zgrupowania była chatka klubowa na Pietraszonce.

To był początek mojej wielkiej przygody z AKT-em.

„Morze” tego było! Cudowni ludzie i niesamowite przeżycia zostały w mojej pamięci do dziś. Na początek opowiem Wam o jednym z nich.

W grudniu, w moim ukochanym mieście- Lublinie corocznie organizowany był Festiwal Piosenki Studenckiej „Bakcynalia”. Braci studenckiej zjeżdżały z tej okazji tłumy z całej Polski. Zabawa była przednia.

Miałam cudownych rodziców, mieszkałam (i nadal mieszkam) nad Zalewem Zemborzyckim przy lesie Dąbrowa.

Rodzinne siedlisko było spore i mogłam tam bez problemów przenocować 30- 40 osób (oczywiście część spała na podłodze). Moi kochani rodzice zostawiali na ten czas „wolną chatę” (rozkoszując się pobytem w Nałęczowie). Tata przekazywał gąsiorek wina przygotowywany wcześniej na tę okazję. Kiedy rodzice opuszczali dom my mogliśmy „rządzić”.

Nie pamiętam za którym razem to było- pierwszym…. czy drugim pobytem, kiedy wśród uczestników Watry przyjechała do Lublina „Micha”. Była bardzo zadowolona, bo od swojego taty dostała sporą sumkę na wyjazd, a w zamian miała do wykonania „misję”, która polegała na odnalezieniu i przekazaniu listów dwóm mieszkańcom Lublina.

Ku mojemu zdumieniu jeden z listów był adresowany do … mojego taty, a drugi do jego przyjaciela pana Kwatera.

Jak się okazało tata Michy służył w czasie II wojny światowej w wojsku w Lublinie w…. Werchmachcie…i był kierowcą jakiejś ważnej osobistości. Bardzo szybko nawiązał wspólpracę z polskim ruchem oporu, a mój tata i pan Kwatera byli jego „kontaktami”. Pomoc ojca Michy „Ryszarda” była dla strony polskiej bardzo ważna.

W 1944 roku, w czasie ucieczki wojsk niemieckich z Lublina Ryszard zdezerterował i ukrywał się u swoich przyjaciół, którzy w ten sposób mogli mu się odwdzięczyć. Dali mu ubranie (bo opuścił armię niemiecką w samych kalesonach), żywili go i zapewniali schronienie.

To niezwykłe spotkanie dwóch pokoleń było bardzo wzruszające i umocniło mój sentyment do śląskich przyjaciół.

CIOTKA Z LUBLINA  -OPOWIEŚĆ 2

HEJ PRZYJACIELE!

Nie wyobrażam sobie AKT- owca, który choć raz nie był na spływie pętlą Augustowską.

„Augustowskie noce”, „Hańcza” , „Rozpuda” itp. itd…. ACH JAKIE TAM KLIMATY!

Nie ominęło to i mnie- CIOTKI- AZJATKI z czarnym podniebieniem (SZLACHETNYM!!!).

Pływałam, nabywałam „ogłady” i nawet zdobyłam uprawnienia ;-)

Jak już wspomniałam bywałam na Augustowie- a tam- przygód moc!

Jednak te dzisiejsze wspomnienia chciałabym poświęcić Krzysiowi i jego rodzinie.

Znałam Krzysztofa, spotykałam na różnych imprezach, ale dopiero na Augustowie spędziliśmy razem dłuższy czas- bo dwa tygodnie.

Był rok 77 lub 78 (trudno mi to teraz ustalić). Wparowałam na bazę w Wojciechu w ostatniej chwili. Krzysiek wcześniej coś tam mówił o jakichś 13 waletach- uczestników jak na lekarstwo- tak jakby to była moja wina, zasługa… nie wiem.

Przywitano mnie posiłkiem na bazie (wcale się do niego nie rwałam znając realia, ale… spróbowałam i …. NIEBIAŃSKA POTRAWA(!), przygotowana przez Krzysia. (Już wtedy gotował przepysznie.) Zamiast ohydnych konserw, przepyszny posiłek!

Okazało się, że nasz kapitan konserwy wymienił u miejscowych gospodarzy (które dla nich, gdy szli w pole były niezastąpione) na jadane z największą  przyjemnością sery, jajka, mleko, kurczaki itp…

Pamiętam, ze wtedy na spływie było dwóch ludzi z „Bystrza” z Krakowa- Jacek i Tomek. Kadra stawała (przysłowiowo) „na głowie”, żeby ich olśnić organizacyjnie- wiadomo „Bystrze”. My- uczestnicy (zwłaszcza płci żeńskiej)- byliśmy również zauroczeni ”Krakusami”. Mnie osobiście przypadł do gustu Jacek- studiował historię sztuki -ble, ble, ble i takie tam..

Na biwaku na Suchej Rzeczce popłynęliśmy z nimi wieczorem (nie mówiąc nic nikomu) na romantyczną przejażdżkę. Były rozmowy, poezja…. ja w białej sukni- CUDOWNIE!

Z tego błogiego nastroju zauroczenia brutalnie wyrwał nas donośny i energiczny głos Krzysztofa: „Dokładnie przeczesać krzaki i szuwary!!!” Tak kadra i uczestnicy spływu poszukiwali Ciotki i jej kolegi.

Nie muszę chyba wspominać, co było dalej. Opieprz- i to jaki!- zasłużony zresztą. Dopiero później zdałam sobie sprawę, jak wystraszyliśmy wszystkich, ale nie było obrazy, zresztą nie było na to czasu, bo przed nami stało kolejne wyzwanie:

IMIENINY KRZYSZTOFA

W owych czasach życie towarzyskie kwitło inaczej niż dziś. Przed namiotem Kawów ustawiliśmy bramę z tataraku, były śpiewy, życzenia, kabarecik, wierszyki.

 

Drugi raz z rodzinką Kawów (już powiększoną o Jacka i Isię) płynęłam pętlą Augustowską, kiedy moja jedynaczka: Małgorzata- Wanda miała cztery lata. Uważałam (zapisy historyczne mówią o tym: „matka miała posrane w głowie”), że ona tylko o tym marzy, żeby wskoczyć do kajaka i pływać, pływać, pływać, zwłaszcza w burzach i wichurach. Dobrze, że Kawowie mieli dzieci w jej wieku bo bawiąc się z nimi (np. w wyścigi klapków na Wigrach) jakoś przeżyła ten spływ, bez złych wspomnień.

Nie da się wszystkiego opisać, tych wielu cudownych chwil na spływach. Czasem myślimy, że wszystko będzie trwało i trwało, a tu proszę rok 2016 i koniec.

 

Wspomnienia moje dedykuję Krzysiowi Kawie- człowiekowi, który nauczył mnie jak dawać sobie radę w trudnych warunkach turystycznych, dbać i być odpowiedzialnym za innych.

Twoje nauki Krzysiulku (bardziej już nie umiem zdrobnić!) zaowocowały spływem po pętli z moją ukochaną drużyną harcerską- była to drużyna wodna L.D.4.

Czasami mam z nimi kontakt, szczególnie, gdy potrzebuję lekarza- nie mogę powiedzieć, dbają o mnie!- i wtedy też nadchodzi wspomnień czas.

Chatka AKT
Tolo W

Historia powstania CHATKI   AKT  na Pietraszonce

Chatka AKT Pietraszonka- grafika Piotrek Drabik

                                                              Było to w roku 1967. AKT WATRA posiadało Chatkę na Sulowej Cyrhli (pod Babią Górą). Ponieważ jednak chatka była daleko i dojazd (w ówczesnych czasach) był bardzo skomplikowany, była ona wykorzystywana bardzo mało. Była też ona mała (jednoizbowa) mieszcząca około 12 łóżek.

Powstał problem szukania nowej chatki, położonej bliżej Gliwic. Zlecono ten problem wszystkim członkom zarządu klubu.

Ja** byłem wtedy szefem sekcji górskiej klubu. W grudniu 1967 roku, będąc na trasie Rajdu Barbórkowego szukałem miejsca na zimowisko noworoczne dla klubu rozpytując równocześnie o wolną chałupę. Idąc w Istebnej od tartaku na Zaolzie, znalazłem tam w dwóch domach kwatery na zimowisko (u pani masarki – drugi dom po lewej po wyjściu z lasu i w leśnictwie u pana Wojtasa - murowana leśniczówka po lewej, naprzeciw wyjścia drogi z Istebnej przez Złoty Groń). Rozpytywałem, jak już wspomniałem, o jakąś starą chałupę ale bez rezultatu.

Nasza trasa rajdu miała nocleg w schronisku na Przysłopie. Kiedy rano jedliśmy śniadanie, poproszono do telefonu „tego pana, który wczoraj na Zaolziu pytał o chałupę”.  W słuchawce usłyszałem głos pana Wojtasa, który powiedział mi o opuszczonej jego chałupie na Pietraszonce. Umówiliśmy się tam za półtorej godziny i w samo południe, 4 grudnia 1967 roku, brnąc od drogi w głębokim śniegu, dotarłem z dwoma kolegami z automatyki do chałupy. Po lustracji (chałupa nam się bardzo spodobała) postanowiliśmy szczegóły omówić na zimowisku (przecież mieliśmy u niego mieszkać).

         I rzeczywiście – w czasie trwanie zimowiska, wyruszyliśmy całą aktowska gromadą do potencjalnej chatki na oględziny. Przyjechał też prezes Andrzej Brożek. Zdecydowano, że od lutego chałupę wynajmiemy. Miało się tam już odbyć pierwsze zimowisko w czasie przerwy międzysemestralnej.

         4 lutego 1968 roku do Chatki udała się 12 osobowa „grupa szturmowa” zimowiska aktowskiego. Jakież było nasze zdumienie, kiedy w chatce zastaliśmy trójkę waletów z Krakowa (jak się te wieści szybko rozniosły...) – Wojtka Owczarza, Krzyśka Sulińskiego i Bogdę (studentkę bodajże farmacji). A śniegi były w tamtym roku potężne, że do chatki ledwo udało nam się dotrzeć.

        

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jak wyglądała nasza Chatka w momencie rozpoczęcia pierwszego zimowiska?

W obecnym saloonie, na miejscu kominka stał piec kuchenny (ten, który stoi w tej chwili w Żarnówce). Obok niego, na miejscu obecnego okienka do kuchni stał kredens (ten sam, który stoi obecnie w sieni). Po lewej były dwa lóżka drewniane, trzecie stało na wprost, po prawej. Na środku stół i dwie ławy (już ich nie ma). W Waletówce stały trzy łóżka metalowe i piec z kociołkiem na ciepłą wodę – w tym pomieszczeniu rozlokowali się waleci (stąd nazwa) tzn. Krzysiek i Wojtek bo Bogda spała z nami w Saloonie. Żarnówka to była rupieciarnia z żarnami stojącymi na miejscu obecnego zlewozmywaka (stąd nazwa). Na miejscu obecnej umywalni była magazyn „sprzętu” (grabie, widły itp.) z wyjściem na zewnątrz (obok obecnego tylnego wyjścia z warsztatu) i z tego wyjścia korzystaliśmy częściej niż z frontu.

Na piętrze były dwa pokoje: obecna Prezesówka była pusta – stało tam jedno szerokie łóżko drewniane, w Szwagrówce stały dwa łóżka metalowe. Bokówki były zarupiecione a góra (Szpokówka) była otwarta i też zarupieciona.

Całe zimowisko spało w Saloonie bo tylko tam było ciepło (Waleci też sobie dogrzewali tamtym piecem). Po wodę chodziliśmy do studni Gazurów (na Pietraszonce o wodociągu jeszcze nie słyszeli...). Paliliśmy drzewem bukowym, którego stosy były w stodole (nieistnijącej już).

 

Zimowisko obfitowało w wiele przygód (trzeba by osobną publikację napisać). Między innymi nazwano pokoje. Genezę nazw Saloonu (bo tam się odbywało życie towarzyskie), Waletówki i Żarnówki podałem powyżej. Nazwa Prezesówki związana jest z ówczesnym Prezesem AKT  Andrzejem Brożkiem, który przyjechał na lustrację zimowiska ze swoją dziewczyną i „zamieszkał” w pokoju na górze. „Mieszkali” tam dwa dni a myśmy tylko donosili suchy prowiant.

Szwagrówka pochodzi od Kazika Bodory (ksywa „Szwagier” bo miał „smak” po mojej siostrze), któremu było ciasno w Saloonie i poszedł kiedyś spać w kufajce (bo śpiworów wtedy nie mieliśmy) do pokoju na piętrze. Kiedy rano nie przyszedł na dół, poszedłem do góry a on leżał prawie sztywny i tylko wymamrotał: „Franek, odrąb mnie...”. Ale przeżył i wiele przygód w Chatce zaliczył.

Nazwy pokoi na deskach opisała Lucyna Till a myśmy je wypalili rozżarzonym gwoździem. Tablicę na wejściu do Chatki opisała dziewczyna prezesa.

 

Kolejną imprezą był w Chatce Złaz Primaaprilisowy. Przed złazem przywieźliśmy z Kazikiem Bodorą wycofane z akademików materace. Zlikwidowaliśmy łóżka i poukładaliśmy na ziemi materace. Przywieźliśmy też, ufundowane przez Rektora trzy grzejniki akumulacyjne (jeden chyba jeszcze jest) oraz całą skrzynię farb bezbarwnych (ufundowanych, jak pamiętam, przez Polifarb z Cieszyna).

Na Złazie Primaaprilisowym nocowało w Chatce około 120 osób – jak to było możliwe do dzisiaj nie wiem, ale tak było.

 

Kiedy zeszły śniegi dokopaliśmy się do wody – woda szła rynnami wyżłobionymi z drzewa od Waszutów do koryta znajdującego się na miejscu obecnego prysznica. Stamtąd wodę nosiło się wiadrami do Chatki. Problemem było zatykanie się przez liście korytek – średnio raz na dobę trzeba było przejść trasę i oczyścić rynny. Koryto spełniło też swoją rolę podczas Wielkanocy 68 – wtedy prawie wszystkie dziewczyny przeszły moczenie w nim.

Latem 1968 w Chatce była Baza ZSP – nocowały tu  studenckie obozy wędrowne oraz coraz więcej studentów indywidualnych. Kierownikiem bazy był Józek Glet, który nie był jakąś postacią, która by dla Chatki dużo zrobiła.

 

Jesienią 1968 kierownictwo Chatki objął TOLO WIŚNIEWSKI* i właśnie Tolek zapisał się złotymi zgłoskami w historii początkowych lat Chatki.

Jedną z pierwszych inwestycji były schody na piętro (istniejące do dzisiaj). Potem załatwił w Fabryce Tworzyw Sztucznych olbrzymi „walec” i zrobił z niego pierwszy UL.

Jak pamiętam, zimą sprowadzono wyciąg narciarski (wyrwirączka), który Tolek załatwił w Fabryce Lin i Drutu i już na zimowisku można było jeździć na nartach. Osobiście ten wyciąg przywoziłem samochodem ze straży – znowu dużo by trzeba opowiadać...

Tolek wykorzystał też bokówki (czerwoną i błękitna) – wysprzątał, ocieplił, zrobił boazerie i ... są do dzisiaj.

Pamiętam jak w czasie zimowiska 68/69 Tolek z Marychą (obecną żoną) uwił sobie gniazdko nad Szwagrówką (osłonił wszystko kocami) a jako, że schodów do góry jeszcze nie było to wchodzili do góry po zawieszonej linie.

Za Tolka przeniesiono piec do Żarnówki, zbudowano pierwszy kominek z wiszącą do dzisiaj ławą-huśtawką, wyrżnięto otwór między Żarnówką a Saloonem itp.

Latem 1969 roku, aby nie odtykać co chwilę korytek z wodą, Tolek załatwił w Straży Pożarnej w Gliwicach węże strażackie i poprowadził wodę od Waszutów aż na werandę i tam na miejscu obecnych drzwi do warsztatu (których wtedy nie było) zamontował kran i woda była prawie w Chatce. Mieszkańcy Pietraszonki przychodzili oglądać i dziwować się, że w Chatce jest woda a oni muszą ze studni.. Więc wzięli się do roboty, wykopali pod Karolówką zbiornik i poprowadzili plastikowymi rurkami wodę do domów instalując od razu instalacje wewnętrzne. A węże strażackie po roku zgniły, woda była niedobra i ... znowu rynny i koryto. Dopiero za ok. 2 lata poprowadzono rurociąg istniejący do dzisiaj. Do kopania rowów użyto studentów z praktyk studenckich, które w tym czasie były obowiązkowe.

Takie były początki. Potem sprowadzono łóżka piętrowe, uruchomiono warsztat, zbudowano umywalnię, zlikwidowano piec w Waletówce itd. itd.

 

Chatka była przez ok. 2 lata dzierżawiona. Od początku była wola ze strony ZSP kupna – niestety, z braku uregulowania spraw spadkowych, sprawa się przeciągała. Po uregulowaniu tych spraw akt notarialny spisany przez notariusza Jagłę w Cieszynie, ze strony ZSP podpisali: Aleksander Lityński (ówczesny przewodniczący RU ZSP), Ewa Sokół (główna księgowa RU ZSP) w obecności Jacka Węglarczyka (kierownika sekcji turystyki i sportu RU ZSP) i mojej. Wszystkie dokumenty miałem przyjemność przygotować dzięki wielokrotnym wizytom w Cieszynie i na Pietraszonce. Cena zakupu (jak pamiętam) 80 tys. złotych.

*Witold Wiśniewski- "Tolo" zmarł 25 grudnia 2009 roku.

Urodzony 21 kwietnia 1943 r. – absolwent Wydziału Elektrycznego Politechniki Śląskiej o specjalizacji – Sieci i Urządzenia Elektroenergetyczne.

Był harcerzem, a także znanym działaczem studenckim. Przez wiele lat kierował gliwickim Dyskusyjnym Klubem Filmowym. Był znakomitym animatorem życia turystycznego, przewodnikiem beskidzkim, a także wieloletnim kierownikiem „Chatki AKT” na Pietraszonce. (o czym w tekście Franka)

**W poniedziałek 17 lipca 2017 w Wiśle, w Kościele Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny z wielkim smutkiem pożegnaliśmy Franka Drewnika, który opuścił nas po długiej i ciężkiej chorobie. Był jednym z założycieli i długoletnim kierownikiem Chatki na Pietraszonce, jednym z założycieli klubu, przez wiele lat czynnym AKT-owcem, kolegą, przyjacielem.  

Tolo

Początki AKT Watra

spisane przez Tadeusza Czaplę

(przedruk ze strony AKT Watra Gliwice)

 

W wydanym z okazji 20-lecia AKT opracowaniu znalazło się krótkie kalendarium Klubu. Autorzy zastrzegali, że przedstawione przez nich kalendarium może nie być wolne od nieścisłości.

Kalendarium rozpoczyna się od stwierdzenia:

"W nocy z 13 na 14 grudnia 1960 r. założony zostaje w Gliwicach przez 23 osobową grupę studentów Akademicki Klub Turystyczny "WATRA", działający w Sekcjach Górskiej i Kajakowej."

Ta wiadomość nie jest całkiem ścisła. Z okazji przypadającej w bieżącym roku 40-tej rocznicy powstania Klubu, warto przypomnieć niektóre zdarzenia, poprzedzające sam moment założenia. Myślę, że jako jeden z Założycieli i Pierwszy Prezes Klubu, dysponuję pewnym zasobem informacji, które na to pozwolą. Moim zdaniem, potrzeba ujęcia w zorganizowaną formę poczynań i zainteresowań turystycznych studentów Politechniki Śląskiej unaoczniła się w masowym udziale w III Złazie Babiogórskim w maju 1959 r.

Byłem jednym z dwudziestoośmio osobowej grupy uczestników II Złazu Babiogórskiego, zorganizowanego przez Klub Przewodników Studenckich w 1958 r. Chcąc zainteresować czynnym uprawianiem turystyki szerszą grupę studentów, w okresie do przygotowań do III Złazu staraliśmy się wykorzystać wszystkie dostępne formy reklamy.

Patrząc z perspektywy czasu oceniam, że zdecydowanie największe efekty przyniosła reklama i informacja prowadzona przez radiowęzły studenckie, a szczególnie Radiowęzeł przy ulicy Łużyckiej. Ilość uczestników Złazu przekroczyła najśmielsze oczekiwania, osiągając olbrzymią, jak na ówczesne czasy, liczbę ponad 250 osób.

Termin Złazu ustalony został na okres od l-go do 3-go maja. Spowodowało to, na tydzień przed Złazem, reakcję Komitetu Uczelnianego PZPR. Zmuszeni zostaliśmy do wprowadzenia zmian organizacyjnych (terminy rezerwacji noclegów), co w ówczesnych warunkach nie było zbyt proste z uwagi na brak sprawnej łączności telefonicznej.

Uczestnicy Złazu wyjechali do punktów rozpoczęcia wędrówki w godzinach popołudniowych l-go maja, po pochodzie. Nie wpłynęło to jednak na radosną atmosferę panującą na trasach.

Satysfakcją dla nas organizatorów był udział w zakończeniu Złazu Jego Magnificencji, ówczesnego Rektora Politechniki Śląskiej Prof. Dr Hab. Stanisława Ochęduszki oraz Prorektorów: Prof. Mariana Janusza i Prof. Tadeusza Zagajewskiego. Jest to jedyny znany mi przypadek uczestnictwa Władz Uczelni w takim składzie, w tego rodzaju imprezie.Tak masowy udział studentów Politechniki w III Złazie Babiogórskim był dla nas, ówczesnych działaczy turystycznych ZSP, sygnałem wskazującym na konieczność rozwijania turystyki studenckiej.
Zbliżała się sesja egzaminacyjna i wakacje, do których trzeba się było przygotować, więc sprawy organizacji ruchu turystycznego musiały poczekać do jesieni.

W październiku 1959 r. zorganizowaliśmy w Klubie Studenckim "SPIRALA" spotkanie uczestników Złazu Babiogórskiego i wszystkich zainteresowanych uprawianiem turystyki. Frekwencja była wysoka ~ 80 osób. Wtedy zapadła decyzja o cyklicznym organizowaniu takich spotkań.

Zorganizowaliśmy szereg spotkań ze znanymi ludźmi, związanymi z turystyką i górami. Gośćmi spotkań byli między innymi ówczesny Naczelnik GOPR w Zakopanem Pan Pawłowski, pisarz i gawędziarz zakopiański Pan Tadeusz Steich, a także byli działacze Akademickiego Klubu Turystycznego we Lwowie Profesor Zygmunt A. Klemensiewicz, który rozpoczął wówczas pracę na Wydziale Mechaniczno-Energetycznym w nowo uruchomionej Katedrze Energetyki Jądrowej i Prof. T. Pukas. Prawie równolegle na antenie Radiowęzła na Łużyckiej pojawiła się audycja turystyczna.

Obserwowaliśmy wzrost liczby uczestników spotkań, wzrastał również udział studentów Politechniki w najrozmaitszych imprezach turystycznych, organizowanych przez różne środowiska akademickie z całej Polski, jak np. Rajd Świętokrzyski, organizowany przez Warszawę, Rajd im. Włodka Kulczyckiego, organizowany przez Kraków, czy Jesienny Rajd Beskidzki, organizowany przez Katowice. Kolejny Złaz Babiogórski zgromadził ponownie ponad 200 uczestników, a obsługa turnusów Wczasów Wędrownych na trasach Beskidu Śląskiego i Żywieckiego w 80% została przeprowadzona przez członków Klubu Przewodników Studenckich w Gliwicach, częściowo przez Kraków, ale oni mieli turnusy w Tatrach. Pełnomocnikiem została Hanka Udziela - która była wówczas Przewodniczącą KPS-u. Wczasy odbywały się wahadłowo na trasie Zwardoń - Nowy Targ.

Mniej więcej w tym czasie zaczął działalność Akademicki Klub Turystyczny we Wrocławiu.

Na zakończeniu jednego z ogólnopolskich rajdów górskich (jeżeli mnie pamięć nie myli, było to na rajdzie organizowanym przez Katowice z zakończeniem na Hali Boraczej), zrodziła się myśl powołania podobnych klubów w innych ośrodkach akademickich. Ustalono wówczas, że znaczki będą w kształcie identyczne jak wrocławski, natomiast każdy z klubów będzie miał inny kwiatek. My wybraliśmy śnieżyczkę przebiśnieg. Autorem naszego znaczka był Mirek Kozakowski.

Po rozpoczęciu roku akademickiego 1960/61 w ówczesnej Komisji Turystyki Rady Uczelnianej ZSP, rozpoczęliśmy prace organizacyjne, przygotowujące utworzenie AKT. Atmosfera była o tyle sprzyjająca, że przewodniczącym Rady Uczelnianej ZSP był Jurek Sałata, który w poprzedniej kadencji był Kierownikiem Komisji Turystyki. I wreszcie w grudniu 1960 r. odbyło się Zebranie Założycielskie Akademickiego Klubu Turystycznego. Zebranie odbyło się w małej auli Wydziału Budownictwa. Którego to było grudnia, nie jestem w stanie podać ze 100%-ową pewnością natomiast, że nie było to w nocy, jestem absolutnie pewien. Fakt, że nocne rodaków rozmowy poprzedziły powołanie Klubu i odbywały się zarówno w Gliwicach, jak i na rajdowych trasach.

Jedno jest pewne, powstanie Klubu było na pewno ważnym wydarzeniem, skoro nie pominęła go w swoich informacjach Rozgłośnia Radia Wolna Europa.

Sądzę, że nikt z nas, założycieli AKT, nie przypuszczał chyba wtedy, że Klub będzie się tak rozwijał i mimo różnych zakrętów przetrwa 40 lat. Założenie Klubu zapoczątkowało podjęcie działań organizacyjnych, których celem, oprócz organizacji imprez tradycyjnie prowadzonych przez nasze środowisko, było również ich wzbogacenie i rozszerzenie.

Jednym z bardzo ważnych zadań było przygotowanie następców za, kończących studia i odchodzących z Uczelni, dotychczasowych członków KPS-u, że wspomnę tutaj tylko niektórych jak: Hanka Udziela, Ziutek Krywult, Janusz Kozioł, Andrzej Kocój, Tadek Szulc, Jurek Sałata oraz Zbyszek Kobrynowicz. Przepraszam tych wszystkich, których nie wymieniłem, ale przez 40 lat niektóre nazwiska zatarły się w pamięci...
Jednym z pierwszych osiągnięć było uruchomienie Kursu Przewodników Studenckich. Chodziło o przygotowanie kadry do obsługi Złazu Babiogórskiego, Rajdu Narciarskiego oraz Wczasów Wędrownych w Beskidzie Śląskim i Żywieckim, który zamierzaliśmy w 1961 r. prowadzić samodzielnie, co zresztą udało się zrealizować. W ramach Kursu, w okresie ferii wielkanocnych, zorganizowaliśmy przejście szkoleniowe na trasie z Krynicy do Nowego Targu.

W kwietniu 1961 r. w związku z wyborem na Kierownika Komisji Turystyki Rady Uczelnianej ZSP przekazałem obowiązki Prezesa AKT Januszowi Matuszykowi, ale do działalności Klubu ciągle jeszcze wtrącałem swoje trzy grosze. Jeżeli przeszkadzało to moim następcom, to chcę ich za to przeprosić. Jeżeli pomagało, to jest mi z tego tytułu bardzo miło.

W czerwcu 1961 r. siłami członków Sekcji Kajakowej AKT zorganizowaliśmy I Ogólnopolski Studencki Spływ Kajakowy na Obrze, na trasie ze Zbąszynia do Międzyrzecza Wielkopolskiego. Duża w tym zasługa Janusza Matuszyka. Przejęliśmy organizację i obsługę Wczasów Wędrownych w Beskidzie Śląskim i Żywieckim, tym razem na trasie Wisła - Jordanów i z powrotem.

W lutym 1962 r., na zlecenie Biura Wczasów Podróży i Turystyki Rady Naczelnej ZSP, współorganizowaliśmy Kurs Przewodników Studenckich w Wiśle Głębcach.

W czasie tego Kursu uległem wypadkowi narciarskiemu, co wyrwało mnie na okres do maja z czynnego udziału w działalności Komisji Turystyki i AKT. Był to trudny okres, ponieważ w czasie mojego pobytu w szpitalu cieszyńskim spłonął Studencki Dom Kultury, a więc i siedziba Komisji Turystyki.

Jednak tradycyjny V Ogólnopolski Studencki Rajd Narciarski został przez kolegów poprowadzony bez zakłóceń.
W maju byłem już na tyle sprawny, że mogłem (wprawdzie o lasce) wziąć udział w zakończeniu VI Złazu Babiogórskiego i II Ogólnopolskiego Studenckiego Spływu Kajakowego na Obrze.

Podobno nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I tym razem to porzekadło się spełniło. Ponieważ nie byłem w stanie prowadzić wczasów górskich, przekonałem kierownictwo BWPiT ZSP i zostałem pełnomocnikiem na Wczasach Kajakowych na Jeziorach Augustowskich, których prowadzenie obok Wczasów na Drawie przejęliśmy całkowicie od 1963 r.

Ponieważ nadszedł czas zakończenia studiów, moje kontakty z Klubem trochę się rozluźniły. Czynnie uczestniczyłem jeszcze w obsłudze Wczasów Kajakowych na Jeziorach Augustowskich w 1963, 1964 r. Myślę, że w tym momencie mogę zaprosić kolejnych Prezesów Klubu do kontynuowania wspomnień i uzupełnienia ewentualnych luk w tym, co napisałem.

Tadeusz Czapla

Początki AKT
Bacowanie
Dunajec 77
Szklarska Poręba

BASIA KAWA 

MOJE PIERWSZE BACOWANIE

Bohaterowie:

Ja- ambitna, młoda, dziewczyna Kawy, w zasadzie nie lubiąca zimy…

Krzysiek- prezes i legenda AKT-u, mój facet

Pikuś – Jurek H. – znany z różnych nietypowych zachowań, ekspert w dziedzinie łaciny…

Miejsce akcji

Beskid, Cisiec, okolice Jałowca

Czas

Zima, trzaskający mróz, popołudnie, wieczór, noc, ranek

 

Na stację w Ciścu,  gdzie byliśmy umówieni z resztą bacówkowiczów- którzy mieli dotrzeć na miejsce spotkania z Katowic- dotarliśmy w składzie: Krzysiek, Pikuś i ja- wprost z chatki na Pietraszonce. Nikogo jeszcze nie było, więc żeby się trochę ogrzać weszliśmy do dworcowej poczekalni. Uprzednio  zapytaliśmy w Informacji, o której przyjeżdża pociąg z Katowic.

Czasu – jak się okazało- mieliśmy mnóstwo, więc weszliśmy do bufetu, a tam zamówiliśmy herbaty,  i coś do jedzenia. Jedząc i pijąc…. skracaliśmy sobie czas oczekiwania rozmową.

O określonej godzinie udaliśmy się na peron, a tam ku naszemu zdumieniu wjechał pociąg … do Katowic.

Tak do Katowic! Okazało się, że nasz INFORMATOR myślał… za dużo… i wykombinował, że nasze pytanie nie mogło dotyczyć pociągu z Katowic, tylko do Katowic!

Cóż, nasi współbacówkowicze przyjechali około 40 minut przed naszym przybyciem na peron, trochę poczekali, zostawili nam karteczkę, że wychodzą, że czekają na nas z plecakami pełnymi smakołyków po czym … wyruszyli na szlak.

Nie pozostało nam nic innego, jak rozpocząć pogoń. Ja nie miałam zielonego pojęcia dokąd mamy dojść, ale Krzysiek i Pikuś z grubsza znali cel.

Szliśmy gęsiego, z nadzieją, że zaraz dołączymy do grupy. Początkowo (dzięki księżycowi i grubej pokrywie śniegu) było w miarę widno, ale kiedy weszliśmy w las widoczność zmalała do zera.

-LATARKA! Czy ktoś ma latarkę?

Niestety, wszystkie latarki zostały w chatce. Na szczęście mieliśmy zapas- czyli płaską baterię i żarówkę.

Żeby przez żarówkę popłynął prąd potrzebny nam był przewodnik… i w tej roli wystąpiła agrafka.   Prowizoryczna latarka, rozjaśniła nam ciemności… na tyle, na ile mogła. Przekopywaliśmy się przez śnieżne zaspy z nadzieją, że zaraz dogonimy grupę. Padający śnieg zasypał ich ślady, więc byliśmy zdani na intuicję.

Pikuś klął, Krzysiek podtrzymywał nasze morale, ja walczyłam o przeżycie.

Szliśmy, szliśmy i szliśmy i niespodziewanie naszym oczom ukazała się bacówka. Niestety nie była pełna ludzi, a na jej drzwiach wisiała kłódka.

Wiedzieliśmy, że to nie jest TA BACÓWKA, więc ominęliśmy ją i szli dalej w górę.

Bardzo cieszyłam się, że idzie z nami Pikuś, bo dzięki temu zamiast martwić się czy zamarznę, rozmyślałam nad tym, jak niewielu słów trzeba do wyrażenia takiego ogromu emocji, jakie nam towarzyszyły.

Nie chcę powiedzieć, że nie znałam żadnego z używanych przez Pikusia słów, ale tak naprawdę mimo, że z jego wypowiedzi znane były mi gównie spójniki i nieliczne czasowniki posiłkowe, to w żaden sposób nie utrudniło mi to zrozumienia całości. (Podobnie czułam się jeszcze raz w życiu, wiele lat później, na prowadzonym w języku polskim wykładzie z biologii na studiach podyplomowych- ale to już całkiem inna historia).

 

Po długim czasie natrafiliśmy na ślady 3 ludzi… potem 6 ludzi… i ostatecznie po trzeciej pętli poddaliśmy się! (Czy to nie przypomina jakiejś bajki?)

Pokornie zeszliśmy więc do bacówki z kłódką i wtargnęliśmy do niej przez niekompletną tylną ścianę. Latarka właściwie już nie świeciła, ale zdołaliśmy jeszcze przeprowadzić inwentaryzację żywności.

Cóż… nie było tego dużo. Kawałek czekolady i biały ser… mrożony.

Otuleni śpiworami i zagrzebani w siano doczekaliśmy świtu.

Potem zeszliśmy na dworzec, zjedli coś w znanym nam już bufecie i wsiedli w pierwszy pociąg do Katowic.

I tak zakończyło się moje pierwsze bacowanie i mój pierwszy kontakt z łaciną- językiem pozornie martwym, a jednak żywym.

 

 

BASIA KAWA  

DUNAJEC 77

„Dunajec 77” był moim pierwszym spływem kajakowym i jednym z moich pierwszych kontaktów z kajakiem w ogóle.

Wiedziałam, że trasa spływu jest dość długa i trochę się martwiłam, czy dam radę przez cały czas wiosłować, ale powiedziano mi, że na Dunajcu się nie wiosłuje, tylko steruje więc trochę się uspokoiłam. Poza tym moim kapitanem był Krzysiek, który tyle co wrócił z Francji, gdzie pływał po górskich rzekach (po trasach olimpijskich!!!) i sterowanie miał w małym paluszku!

Krzysiek bardzo obrazowo opowiadał jak to na rzece Learve razem z Tolem Wiśniewskim omijali sterczące z wody głazy, pokonywali kipele i wodospady no i zaliczali niezliczone wywrotki- z których zawsze wychodzili cało. Z upodobaniem też powtarzał podstawową zasadę zachowanie kajakarzy górskich, która brzmiała: „W razie wywrotki jedną ręką złapać się kajaka, drugą chwycić wiosło i ustawić się nogami do przodu (żeby nie atakować głazów głową!!! ;-)”…

Zasadę tę traktowałam (początkowo) jako interesującą ciekawostkę.

 

Przed wyjazdem z Gliwic dostałam do wykonania jedno ważne zadanie – zdobyć namiot- dużą dwójkę z tropikiem.

Kazio Mazurek- turysta całą gębą i kolega z Ornety wypożyczył mi namiot. Ne dość, że był duży i z tropikiem, to jeszcze do tego był lekki i nowoczesny(!), więc byłam z siebie bardzo zadowolona.

Pierwsza noc przed płynięciem była bardzo zimna. Dwuosobowy namiot z tropikiem okazał się najmniejszą z możliwych chińską dwójką, w której swoboda ruchów była poważnie ograniczona (a właściwie to nie istniała), a para  wodna z naszych oddechów skraplała się i spadała na nas w postaci ulewy mocząc nas i śpiwory.

 

Rano cali mokrzy przygotowaliśmy się do płynięcia. Kajak, wiosła, bułki z serem na przekąskę, szaliki. Dowiedziałam się, że należy bezwzględnie wykonywać wszystkie polecenia kapitana, a trudne miejsca rozpoznaje po tym, że na brzegu stoją gromady gapiów (to akurat było to oczywiste: miło przecież zobaczyć jak innych pochłania woda) oraz czarno ubrani nurkowie- gotowi do ratowania topielców.

Poszliśmy jak burza. Serce podchodziło mi do gardła przy każdym głazie i progu, woda ochlapywała mi twarz, ale wszystko szło dobrze, Krzysiek wydawał precyzyjne polecenia i kiedy minęliśmy ogromną skałę, którą nazwał Kingą odłożył wiosło po czym nakazał mi zrobić to samo i wyjąć kanapki. Karnie wykonałam polecenie i z kanapką w ręku obserwowałam rzekę przed nami. Na środku głaz, z prawej odnoga, która wydawała się dość spokojna, z lewej rwący nurt, którym płynęli wszyscy … oprócz nas. Przez ułamek sekundy byłam szczęśliwa, że to JA PŁYNĘ Z MISTRZEM(!!!)... niestety tylko tyle, bo Krzysiek błyskawicznie zorientował się, że wpływamy w złą odnogę (która potem nie była już spokojna) i zrobiło się za późno na wszystko, poza wykorzystaniem w praktyce podstawowej zasady kajakarzy górskich.

Nogami do przodu i z wiosłem w ręku, uczepiona burty kajaka wypłynęłam na spokojne wody, gdzie czekał zaniepokojony Krzysiek i nurkowie.

Okazało się, że ta skała, która uśpiła naszą czujność nie była osławioną Kingą. Kingą była ta, która nas pokonała ;-).

Do końca spływu nie udało się nam dosuszyć rzeczy, bo od następnego dnia padało… ale na szczęście mieliśmy nowoczesny i lekki namiot...

 

BASIA KAWA  

SZKLARSKA PORĘBA

 

W czasie praktyk studenckich w Hucie Miedzi (1977) mieszkałyśmy z dziewczynami z roku w internacie w Głogowie. Krzysiek był wtedy w wojsku w Legnicy i dał znać, że uda mu się wyskoczyć na weekend, i moglibyśmy się wybrać do Szklarskiej Poręby i pochodzić trochę po górach.

Mundur wepchnął do skrytki w przechowalni w Legnicy i do nas dotarł już w cywilnych ciuchach. Jak tylko dojechał wsiedliśmy w autobus do Szklarskiej i witaj przygodo!!!!

Na wyjazd zdecydowała się jeszcze Maśka, tak więc w trójkę wyruszyliśmy na trasę. Oczami wyobraźni widzieliśmy się wędrujących po Sudetach i byliśmy bardzo szczęśliwi.

Autobus mknął- tak jak wtedy mknęły autobusy- i po wielu, wielu godzinach, wygłodzeni jak wilki  dotarliśmy do Szklarskiej.

-Bar mleczny!!!! JEST!

Wpadliśmy do środka i okazało się, że jest bardzo tłoczno, a kolejka z kilkoma zakrętami zdawała się w całości wypełniać pomieszczenie. My z Masią zajęłyśmy zwalniający się akurat stolik, a Krzysiek stanął w ogonku. Ponieważ była nas trójka, więc jakaś zdesperowana matka dokwaterowała nam do stolika około 4 letniego brzdąca i ruszyła zdobywać jedzenie. Dziecko było niespokojne i głodne, ale karnie pilnowało stołka. Po długim czasie Krzysiek przyniósł do stolika dwa talerze smakowitych pyz z mięsem i poszedł po trzecią porcję, a my przygotowywałyśmy się do uczty.

Dziecko patrzyło na nasze talerze. Jego oczy robiły się coraz większe.

Niespodziewanie spad blatu stolika wystrzeliła malutka rączka z rozcapierzonymi paluszkami, porwała jedną z trzech klusek z Maśki talerza i wepchnęła ją do malutkiej, szeroko otwartej buzi.

Maśka zastygła ze zdumienia, ja też, natomiast żywo zareagowała matka dziecka, która z okrzykiem:

-Nie wolno!!!- rzuciła się w kierunku naszego stołu.

Przerażone dziecko nie mogło (z powodu pełnej buzi) nic odpowiedzieć, ale postanowiło naprawić szkodę i z głośnym plasknięciem zwróciło (trochę tylko zniekształconą) kluskę na Maśki talerz, ku zadowoleniu mamy…

Szkoda został naprawiona!

Po obiedzie postanowiliśmy wyruszyć do schroniska, ale coś nas tknęło, żeby najpierw sprawdzić, o której mamy pociąg lub autobus powrotny.

Okazało się, że jeśli wyruszymy wcześnie rano w niedzielę, to zdążymy dojechać do Głogowa późnym wieczorem, a Krzysiek wyruszając z Głogowa przed świtem powinien zdążyć na poranną odprawę poniedziałkową do jednostki w Legnicy.

Marzenie o turystycznych szlakach zeszło na dalszy plan, bo zajęliśmy się szukaniem kwatery. Po długim szukaniu znaleźliśmy! Jedyny wolny pokój w Szklarskiej znajdował się w pensjonacie pani Kwiatek. Kobieta ucieszyła się, że jesteśmy ze Śląska, bo jak stwierdziła: „na pewno znajdziemy wspólny język z innymi – też pochodzącymi ze Śląska- lokatorami naszej 40-osobowej sali”.

Sala była poprzedzielana na segmenty parawanami lekarskimi i oświetlona żarówką 40 W, co stwarzało niezwykły nastrój. Przez całą noc- do białego rana- może nie czynnie, ale z pewnością biernie uczestniczyliśmy w „śląskiej” libacji.

Nocleg był ze śniadaniem. Rano pani Kwiatek podała po kromce chleba i łyżce ciekłego sera białego, w którym pływały zielone kawałki szczypiorku, a potem odarła nas z kasy. Wściekli popędziliśmy na pociąg do Żar. W Żarach wylądowaliśmy późnym popołudniem i wygłodniali jak wilki. Nie było zbyt wiele czasu więc pognaliśmy do dworcowego bufetu okupowanego przez  tłumy klientów, którzy nawilżali wysuszone organizmy. Żeby kupić coś do picia musieli wziąć zagrychę. Bufet nie był obficie zaopatrzony i ilość jedzenia malała w zastraszającym tempie. Kiedy przyszła nasza kolej zakąski stały się tylko wspomnieniem, a dla nas zostały słone paluszki.

Porwaliśmy paluszki i ruszyli w dalszą drogę.

Późnym wieczorem dotarliśmy do internatu w Głogowie, a bladym świtem Krzysiek opuszczał nasz pokój skacząc przez okno.

Zgubił się już na podwórku szkolnym (nie znał tej drogi ;-)), cudem złapał taksówkę, zdążył na pociąg i dotarł do Legnicy. Kiedy w ubikacji przebierał się z cywilnych ubrań w mundur – sprzątaczka mało go nie zaatakowała, podejrzewając, że zrobił coś cywilowi, który wcześniej wszedł do ubikacji… ale to już opowieść Krzyśka ;-)

Nasza wyprawa była NIEZAPOMNIANA, a ten wyjazd nauczył mnie, że choćby nie wiem jak pięknie i egzotycznie brzmiały nazwy miejsc, w których ktoś był, nie musi to mieć żadnego przełożenia na ilość wrażeń jakich mu te wyprawy dostarczyły ;-)

WSPOMNIENIE O kRZYSIU

WSPOMNIENIA O KRZYSIU KAWIE  - CIOTKA

KRZYSIULEK

24 lipca 2018 odszedł od nas Krzysztof Kawa- długoletni prezes AKT Watra- a dla mnie zawsze „Krzysiulek”.

Był w moim dorosłym życiu turystycznym (jak i zapewne w życiu wielu z Was) bardzo ważną postacią.

Mam masę przygód i wspomnień z turystycznych szlaków. Postaram się opowiedzieć dwie historie z związane z Krzysztofem, dla mnie ważne, bo doskonale Go charakteryzujące.

 

Co dla AKT-owców znaczy „chatka na Pietraszonce” nie muszę nikomu tłumaczyć- to się wie. Pierwsza historia jest związana z chatką i opowiedział mi ją sam Krzysiulek.

Dawno, dawno temu, Krzysiulek jako „świeży” AKT- owiec w większej grupie wracał z chatki do domu. Prezesem klubu był wtedy Janusz Ogórek- Ogór- który im przewodził. Ponieważ wszyscy trochę zamarudzili, nie bardzo mogli liczyć na to, że zdążą na piechotę na pociąg odchodzący z Wisły Głębiec.

Jedyną nadzieją był autobus PKS, który mógłby ich zabrać z Kubalonki.

Dotarli na Kubalonkę, autobus podjechał i pojawił się problem, ponieważ pan kierowca nie chciał ich zabrać. Nie, bo nie… i już.

Wtedy Ogór wczepił się w drzwi autobusu i zaczął intensywnie perorować : „Jestem prezesem bardzo ważnego klubu turystycznego, opiekuję się ludźmi, którzy MUSZĄ dotrzeć na pociąg odchodzący z Głębiec. Oni MUSZĄ zdążyć do Katowic… itp., itp., itp.”

Presja, którą Ogór wywarł na kierowcę była tak wielka, że ten w końcu odpuścił, zabrał grupę i wszyscy zdążyli na pociąg.

Całe to wydarzenie wywarło wielki wpływ na Krzysiulka, który podjął wtedy brzemienną w skutki decyzję: …i ja zostanę kiedyś prezesem AKT- u i będę się opiekował ludźmi jak Ogór.

I tak się stało!

CIOTKA

 

ZAUFANIE

Druga historia to czasy, kiedy byłam już mamą 4 letniej Małgosi zwanej Pusią. Miałam ogromną potrzebę (niecierpiącą zwłoki) przedstawienia mojej córce przyjemności związanej z pływaniem kajakami, z Augustowem, Hańczą, spływami.

W tym czasie Krzyś organizował spływ rodzinny pętla augustowską.

-Odpuścić taką okazję?

-NIGDY!

Wszystko odbywało się zgodnie z planem i było cudownie (w każdym razie ja tak uważałam, bo co myślała Pusia nie wiem) do momentu, kiedy wpłynęliśmy na Wigry. Nagle zerwał się wiatr, zaczęło padać i pojawiły się ogromne fale. Było strasznie!!! …ale…. był z nami Krzysztof, który podał komendę: „W trzciny! Łapiemy się za kajaki i ustawiamy przodem do fali!”

Fale przelatywały mi nad głową, ale mimo obecność ze mną maleńkiej Gosi, byłam spokojna bo Krzysiek czuwał, wiedział co robić i był z nami.

Obyło się bez paniki i wszystko skończyło sie dobrze, a ja do dziś myślę o tym jak wielkim zaufaniem cieszył się Krzysztof i jakie to musiało być dla niego trudne.

CIOTKA

Prezesi AKT
POCZET PREZESÓW A2 LOGO 2 .jpeg
Kierownicy Chatki
POCZET KIEROWNIKÓW CHATKI AKT.JPG
bottom of page